– W porządku. – Sloth spojrzał na kartkę, usiłując sobie przypomnieć, na czym skończył.
To było niepokojące ostatnimi czasy. Pamiętał doskonale fakty sprzed stu lat, a chwilami zapominał, o czym mówił przed minutą. Starał się ukrywać to przed lekarzami badającymi go w ramach normalnych testów, lecz zdawał sobie sprawę, że nie ma na to rady. "Początki sklerozy. Ale to dopiero początki" – pocieszał się w duchu.
– Więc dalej – ciągnął po chwili. – Jesteśmy przy tym obiekcie. Badamy go tyle czasu, ile potrzeba, godzinę czy pięć, to nie ma znaczenia wobec czasu trwania pozostałych operacji. Następnie moduł rusza w pościg za statkiem, utrzymując dziesiątkę przez niecałe sześć dni, a potem hamując takim samym ciągiem przez dalsze cztery. Moduł dogania statek przy równej z nim prędkości, wynoszącej teraz około sześciu setnych prędkości światła. Wszystko razem, od startu modułu do ponownego połączenia ze statkiem, trwa około trzynastu dni. Co na to komputer, chłopcze?
– Zgadza się z tobą, komandorze. Dokładnie dwanaście dni i osiemnaście godzin, plus czas pobytu w badanym obiekcie! – Omar nie taił podziwu. – Jesteś lepszy niż ja plus komputer. Zdaje się, że obliczyłeś od razu najkorzystniejszy wariant, podczas gdy ja próbowałem ustalać go przy pomocy teorii optymalizacji…
– Rutyna, mój drogi. Sto trzydzieści lat praktyki w kosmosie – uśmiechnął się Sloth. – To zresztą drobnostka.
Jego skromność była oczywiście najzupełniej fałszywa. To jasne, że chciał czymś zaimponować młodym pilotom, co to ani rusz bez komputera sobie nie radzą. A co do owych stu trzydziestu lat, to zapomniał dodać, że sto dziesięć z nich przeleżał w biostatorach, różnego typu i coraz to nowocześniejszych. Ale doświadczenie pozostałych lat dwudziestu wystarczało, by umiał szybko i trafnie wybrać i ocenić manewr stosowny dla wykonania danego zadania.
– Przygotuj program dla autopilota – zwrócił się do Omara. – Polecisz ze mną.
– Ty też, komandorze? – zdziwił się Silva.
– Wszystko mi jedno, czy prześpię te dwa tygodnie tutaj, czy w kabinie samodzielnego modułu. A poza tym, czy któryś z was widział kiedykolwiek statek międzygwiezdny typu RQ-2? Na pewno żaden. Jeżeli spotkaliśmy jeden ze statków Konwoju, to tylko ja znam jego konstrukcję. Dlatego, między innymi, jestem tutaj! Jako ekspert od wszelkiego rodzaju staroci. Ty, Silva, pozostaniesz na wachcie. Zwitalizujemy ci jeszcze jakiegoś pilota do pomocy.
Sloth pospieszył za Omarem, by obejrzeć kabinę modułu napędowego, który zamierzali odłączyć. Po drodze wstąpili do sekcji biostatorów, zbudzili jednego z pilotów pierwszej zmiany i posłali go do Silvy, by zapoznał się z sytuacją.
Gdy wrócili do sterowni, na ekranie oczekiwał już obraz przyniesiony przez odbite impulsy świetlne lokalizatora Kontur zbliżającego się obiektu był obrysowany dość wyraźnie, nawet z pewnymi szczegółami.
– Jasne! To RQ-2 widziana od przodu – powiedział Sloth bez chwili wahania, – W kosmosie nie ma cudów. To mógł być tylko asteroid albo jeden z tamtych statków. Albo…
– Co, komandorze? – spytali równocześnie wszyscy trzej pozostali.
– Powiedziałem, że w kosmosie nie ma cudów! – powtórzył, lecz wszyscy czterej wiedzieli dobrze, że każdy z nich dopuszczał jeszcze trzecią, najmniej prawdopodobną możliwość, którą w skrytości ducha uwzględnia każdy, kto spędza życie jak oni na gwiazdowych szlakach…
– Dokładniej mówiąc – dodał Sloth patrząc uważnie w ekran – jest to Alfa, flagowy statek Konwoju. Spojrzeli na niego ze zdziwieniem.
– Odczytałeś napis na burcie? – zaśmiał się Omar.
– Widzicie ten występ na kadłubie, u dołu? Tylko Alfa miała coś takiego. To emiter radiowy dalekiego zasięgu. Antena do łączności z Ziemią.
– Leci bardzo wolno, bez napędu – Omar spojrzał na wydruk danych pomiarowych. – Jeśli przyjmiemy, że wystartował z układu gwiezdnego, do którego zmierzamy, to musi być w drodze od jakichś pięćdziesięciu lat.
– To znaczy tyle, ile upłynęło od wysłania ostatniej depeszy stamtąd? – upewnił się Achmat, nowo zwitalizowany pilot.
– Mniej więcej – potaknął Sloth w zamyśleniu. – To, co widzimy, jest samym tylko głównym członem Alfy. Pojemniki lądujące zostały odrzucone. Osadzono je… lub próbowano osadzić na powierzchni planety.
– Komandorze! – odezwał się nagle Silva.
– Jeśli Alfa była jedynym przekaźnikiem łączności, to po prostu nie mogli nadać kolejnej depeszy, gdy odleciała. Stąd ich milczenie.
– To jest oczywiste – zgodził się Sloth.
– Można by zatem przypuszczać, że wylądowali szczęśliwie. Oby tak było. Ale… te dziwne depesze? Odlot Alfy? Wszystko to bardzo mi się nie podoba… Za dużo tych pytań.
Co zaszło tam, na tajemniczej planecie Ksi, która wydawała się tak dobrze znaną, że ośmielono się wysłać na nią od razu tak wielu ludzi? Co się wydarzyło, nim Alfa wyruszyła w tę bezsensowną podróż powrotną jako martwy, milczący wrak, dryfujący beznadziejnie powoli w kierunku macierzystego globu?
Nikt nie wątpił teraz, że operacja podejścia do wraku i zbadania jego zawartości jest konieczna i że trzeba ją przeprowadzić za każdą rozsądną cenę, nawet gdyby wypadało wyhamować cały statek przed celem podróży i rozpędzać go potem na nowo. Mogło to dać odpowiedź na wiele pytań, ale… mogło także dostarczyć nowych wątpliwości.
Dziewczyna stała tyłem do Slotha, wsparta obiema rękami o balustradę tarasu. Patrzyła w kierunku plaży i morza. Jej bardzo ciemne, długie włosy opadały na ramiona i śniade plecy, których obszerny fragment widać było w wycięciu dekoltu. Chciał koniecznie dotknąć pasma jej włosów, lecz gdy dłoń jego powolnym ruchem zbliżyła się do nich, dziewczyna odwróciła się nagle. Wąskie oczy Estar spojrzały na niego ironicznie, chłodno. Postąpił jeden krok w jej kierunku, chcąc objąć ją obiema rękami, lecz zniknęła nagle, a on przeleciał przez niską balustradę i coraz wolniej opadając poszybował w dół nad stokiem piaszczystego wzgórza. Na sekundę przed upadkiem zbudził się.
"Aha – przypomniał sobie od razu, gdzie jest. – Moduł silnikowy. Lot do Alfy".
Omar stał nad nim w kompletnym ubiorze próżniowym, tylko hełm trzymał pod pachą.
– W porządku, komandorze – powiedział. – Proszę wstać i ubrać się. Wyrównaliśmy prędkość. Lecimy równolegle do Alfy. Widać ją nawet bez teleskopu.
Sloth poruszył się i poczuł nieważkość. Sięgnął dłonią do uchwytu zwisającego nad łożem i wyciągnął swe ciało z biostatora. Po kilku minutach był już w skafandrze.
Na ekranie wizyjnym w sterowni widać było Alfę w całej okazałości, tym razem z profilu.
– Nie widzę żadnych uszkodzeń zewnętrznych – mruknął Sloth, przyglądając się uważnie statkowi. – Podchodzimy bliżej.
– To trochę potrwa – powiedział Omar, ujmując dźwignie manewrowe. – Silniki korekcyjne są dość słabe.
– Nie spiesz się. Musimy przylgnąć do gładkiej powierzchni kadłuba w pobliżu jednego z zaczepów po ładownikach.
– Niestety, nie będziemy pasować do zaczepu – uśmiechnął się Omar. – Standardy się zmieniły.
– Myślę, że znajdzie się tu kawałek dobrej, stalowej liny cumowniczej…
– Jest lina i trochę narzędzi do prucia metalu.
– Mam nadzieję, że dostaniemy się przez śluzę z doku promu ładowniczego. Ale narzędzia trzeba zabrać.
Milczeli patrząc na rosnący kształt statku.
W odległości kilkunastu metrów od niego Omar włączył dysze hamujące i teraz podpływali powoli, centymetr po centymetrze.
– Gotowe! – zameldował Omar. – Proszę włożyć hełm, komandorze. Pójdę zacumować.
– Zaraz. Może ja to zrobię. Wolę, żebyś ty został przy sterach.
– Tak jest.
"To mi się podoba u tych młodych – pomyślał Sloth z uznaniem. – W normalnych warunkach są zupełnie rozluźnieni, gotowi nawet do poufałych żartów z dowódcy. Ale kiedy sytuacja wymaga dyscypliny, znają swoje miejsce… To jedno nie zmienia się w naszym fachu od czasu, jak ukończyłem Akademię".
Sloth dokręcił zawory hełmu i wziął parę oddechów by sprawdzić działanie systemu powietrznego. Omar podał mu zwój liny cumowniczej i uruchomił mechanizm klapy wyjściowej. Powietrze uszło z sykiem przez zawór, otwór w ścianie odsłonił się powoli. Sloth zaczepił karabińczyk swej linki ubezpieczającej o wystające z kadłuba oczko i wypłynął na zewnątrz. Wydobył z kieszeni pistolet manewrowy i ruszył w stronę rufy szukając miejsca dla zaczepienia liny cumowniczej. Przesuwając się wzdłuż kadłuba spojrzał w szczelinę pomiędzy rakietą i statkiem. Dwa cylindry – większy i mniejszy – stykały się prawie, lecz niezupełnie. W najwęższym miejscu szczelina miała szerokość dłoni.
"Zdolny chłopak" – pomyślał z uznaniem o pilocie. Zaczepił hak cumy o ażurową konstrukcję łącznika, potem drugi – o wspornik na kadłubie Alfy.
– Gotowe – powiedział. – Bierz narzędzia i chodź tutaj.
– Tak jest – usłyszał w słuchawce hełmu.
Po chwili płynęli obok siebie, tuż przy powierzchni kadłuba Alfy. Otwór doku był odsłonięty, wnętrze puste. Wpłynęli do środka, świecąc latarkami.
– Tu jest śluza. Zdaje się że… – Sloth wcisnął przycisk. – Tak. Działa!
Drzwi rozsunęły się. Musieli odpiąć linki ubezpieczające i zaczepić o barierkę na zewnątrz Śluzy. Zamknęła się, gdy weszli. Słyszeli syk napływającego powietrza.