W kabinie medycznej zastał Achmata i Omara pochylonych nad leżącym starcem.
– Co z nim zrobić, komandorze? – spytał Omar.
– Nie wiem. Najlepiej byłoby oddać pod opiekę lekarza.
– To moja druga specjalność – powiedział Achmat – Studiowałem medycynę.
– To dobrze. Nie chciałbym witalizować nikogo więcej, dopóki… – Sloth potrząsnął trzymanym w dłoni dziennikiem – dopóki nie zastanowimy się wspólnie nad tym… Przeczytajcie, a potem dajcie Silvie. Możecie pominąć pierwszych sto dwadzieścia stron. To tylko zwykle zapisy pilotów wachtowych. Najciekawsze zaczyna się dalej…
3. Relacja, czyli część prawdy o planecie Ksi
Trudno mi zacząć tę relację. Próbowałem już wiele razy, lecz każdy początek wydawał mi się niezręczny. Nie wiem przecież, kto i w jakich okolicznościach przeczyta te słowa. Muszę więc zacząć od pewnych wyjaśnień dotyczących mojej osoby.
Byłem członkiem, załogi Alfy, flagowego statku Konwoju. Jak wszyscy towarzysze z załóg, ja także miałem pozostać na planecie wraz z pozostałymi osadnikami. Czego spodziewałem się po tej radykalnej zmianie w mym życiu? Trudno to wyjaśnić w krótkich słowach. Byłem młody i pełen ciekawości. Pracując przez pewien czas jako pilot na liniach międzyplanetarnych zwiedziłem prawie wszystkie szlaki regularnej komunikacji wewnątrz Układu. Cóż pozostało mi w perspektywie dalszych lat tej służby? Powtarzanie tych samych tras, kręcenie się tam i z powrotem pomiędzy Wenus a księżycami Jupitera… Nie byłem zachwycony taka przyszłością Wiedziałem, jak trudno jest dostać się do załogi ekspedycji międzygwiezdnej. Próbowałem nawet starać się o miejsce w dwóch kolejnych wyprawach badawczych i nic z tego nie wyszło. Być może, zabrakło mi odpowiedniej protekcji…
Wtedy właśnie ogłoszono nabór do Konwoju. Warunek był dość ostry: trzeba było zdecydować się na pozostanie na docelowej planecie, nie przewidywano powrotu statków na Ziemię. Wyprawa miała charakter eksperymentalny, po raz pierwszy próbowano stworzyć kolonię Ziemian na planecie innego układu. Do tego jeszcze – na planecie, gdzie nie stanęła dotąd stopa człowieka. Jednakże wyniki wieloletnich badań przy użyciu samoczynnych sond obserwacyjnych nie pozastawiały wątpliwości: planeta mogła stać się rajem dla przyszłych mieszkańców. Jej ogromne obszary pokrywała wspaniała roślinność, klimat strefy umiarkowanej przypominał Kalifornie, tyle że bez trzęsień ziemi huraganów i innych niespodzianek. Dobra woda i korzystny skład atmosfery czyniły planetę wymarzonym miejscem pobytu dla tych których zmęczyło życie w nieustannym pośpiechu i hałasie, w obliczu zagrożenia przeludnieniem i niedożywieniem, a do tego jeszcze w niestabilnej, z dnia na dzień zmieniającej się sytuacji politycznej.
Zgłosiło się nadspodziewanie wielu ochotników na osiedleńców Byli to przeważnie ludzie młodzi, którzy nie widzieli dla siebie perspektyw i satysfakcjonującego miejsca w ziemskiej rzeczywistości. Deklarowali gotowość do trudnej pracy pionierów, jaka czekać ich miała na nowej planecie. Przyjmowano najchętniej młode bezdzietne pary małżeńskie oraz młodych samotnych mężczyzn i kobiety.
Trudniej było ze skompletowaniem załóg, chociaż kandydatów było więcej niż oferowanych miejsc. W tym przypadku ważną rolę odgrywały wysokie kwalifikacje – a jak wiadomo astronauci z wysokimi kwalifikacjami bez trudu znajdują sobie pracę bez konieczności wyrzekania się powrotu na Ziemię.
Moje kwalifikacje okazały się wystarczające, a entuzjazm, z jakim odniosła się moja dziewczyna, Luiza, do tego szalonego pomysłu, przypieczętował moją decyzję. W ten sposób znalazłem się w załodze Konwoju. Luiza, jak było zawarowane w kontrakcie, otrzymała miejsce wśród kandydatów na osadników. Podróż trwała długo, lecz dla osadników pozostających w anabiozie nie miało to znaczenia, a my, członkowie załóg, postarzeliśmy się zaledwie o kilka lat – bo tyle trwały w sumie dyżury robocze każdego z nas. Przez pozostałą część podróży korzystaliśmy z najnowocześniejszych urządzeń biostatycznych, pozwalających na natychmiastowe niemal zapadanie w anabiozę i powrót do czynnego życia w razie konieczności.
Podróż przebiegła bez zakłóceń i poważniejszych problemów nawigacyjnych, jak zresztą zwykle bywa w międzygwiezdnej próżni. Pełniłem funkcję drugiego pilota Alfy. Mieliśmy na pokładzie dowódcę całego Konwoju, starego i doświadczonego astronautę, awansowanego z tej okazji do rangi admirała, który postanowił osiąść u celu podróży na zasłużonej emeryturze.
Każdy z czterech statków Konwoju składał się z centralnego modułu podróżnego, zawierającego urządzenia napędowe i sterownicze oraz pomieszczenia załogi. Moduł centralny otoczony był walcowatymi pojemnikami, zaopatrzonymi we własne źródła napędu. Pojemniki te, będące ładownikami zdolnymi osiąść na powierzchni planety, zawierały urządzenia hibernacyjne z ludźmi oraz cały sprzęt, materiały i zapasy potrzebne w początkowym etapie zasiedlania planety.
Myślę, że powyższe wyjaśnienia wystarczą każdemu, kto będzie czytał te notatki, dla zrozumienia wydarzeń, które zamierzam opisać. W tym momencie nachodzi mnie refleksja dotycząca tych ewentualnych czytelników… Czy ktokolwiek będzie rzeczywiście to czytał? Czy – jeśli przeczyta – zdoła wczuć się do tego stopnia w sytuację, by zrozumieć fakty i motywy naszych działań? Czy właściwie oceni to co się stało i rolę poszczególnych osób dramatu – bo trudno nie nazwać dramatem tego, co chcę przedstawić… To dramat zbiorowy i dramat poszczególnych jednostek… ale nie wyprzedzajmy faktów…
Otóż, jak wspomniałem, dla nieznanego czytelnika spisuję teraz – już z perspektywy odległego czasu, na chłodno i w miarę możności obiektywnie – bieg wydarzeń, poczynając od owego pierwszego dnia, nazwanego później Pierwszym Dniem Nowego Świata. Czy zależy mi bardziej na daniu świadectwa prawdzie o planecie i jej mieszkańcach, czy może na pokazaniu moich błędów i zasług, by ktoś mógł prawidłowo ocenić moją rolę w tych wydarzeniach? Nie umiem na to odpowiedzieć; samo się to okaże w trakcie pisania…
Dla sprawnego przeprowadzenia ostatniej operacji, osadzenia ładowników na powierzchni planety, potrzebowaliśmy nieco więcej ludzi niż liczyły załogi czterech naszych statków. Zgodnie z uprzednio założonym programem, w czasie gdy statki osiągały trwałe orbity wokół planety, programowane urządzenia witalizujące wybrały pewną liczbę mężczyzn spośród hibernowanych osadników i przystąpiły do ich witalizacji. Załoga każdego ze statków miała w tym czasie za zadanie uzupełnić dane o planecie, sporządzić aktualne foto-mapy i wybrać ostateczne miejsce lądowania. Moduły centralne miały w przyszłości pozostawać na orbitach, pełniąc rolę przekaźników dalekosiężnej łączności i stacji orbitalnych dla celów przyszłej astronautyki układowej. Oprócz ładowników, pozbawionych możliwości powrotu na orbitę, dysponowaliśmy także małymi rakietami-promami, które mogły – uzupełniając zapas paliwa – odbywać wielokrotne loty między powierzchnią planety i pozostającymi na orbicie modułami podróżnymi.
Pewnego dnia, gdy nasz statek obiegał już planetę po ostatecznej orbicie parkingowej, pełniłem właśnie służbę w kabinie nawigacyjnej. Byłem zajęty obserwacją powierzchni globu przesuwającej się po ekranie, a siedzący na sąsiednim fotelu pierwszy pilot opowiadał jakąś zabawną historyjkę. Bogar był znanym gadułą i w gruncie rzeczy, po kilku wspólnie spędzonych dyżurach, znało się większość jego opowieści. Słuchałem go niezbyt uważnie i nie od razu zwróciłem uwagę na nagłą przerwę w połowie zdania. Po chwili dopiero, gdy milczenie przedłużało się ponad miarę, zwróciłem twarz w jego stronę. To, co zobaczyłem, sparaliżowało mnie na chwilę. Za oparciem fotela Bogara stał jakiś nie znany mi osobnik, barczysty mężczyzna o bardzo śniadej twarzy i długich czarnych włosach rozdzielonych nad czołem. Jego lewa dłoń była wczepiona we włosy Bogara, w prawej zaś trzymał długi, ostro zakończony nóż kuchenny. Ostrze noża spoczywało na grdyce pilota.
– Zachowujcie się cicho – usłyszałem za sobą ochrypły męski głos, a na karku poczułem chłodne ukłucie. – Jeśli będziecie posłuszni, nic się wam nie stanie.
Spojrzałem na twarz tego, który stał za Bogarem. Spod opadających na czoło włosów prześwitywał czarny, grubą linią wypisany czterocyfrowy numer. Teraz już wiedziałem, z kim mamy do czynienia. Numery takie były wypisywane na czołach ludzi poddanych anabiozie dla ułatwienia ich identyfikacji.
– Czego chcecie? – spytałem ostrożnie.
– Posłuszeństwa – odpowiedział czarnowłosy, patrząc w mają stronę.
– Wykonujemy tylko polecenia dowódcy Konwoju – powiedział Bogar przez zaciśnięte zęby Widziałem, jak twarz mu blednie, a na skroni występują napięte żyły.
– Dowódca Konwoju został aresztowany podobnie jak reszta załogi tego statku.
Dostrzegłem, jak Bogar zaciska szczęki, jakby przeżuwał coś twardego. Równocześnie jego dłoń zwarła się mocniej na podłokietniku fotela Rzucił mi krótkie spojrzenie nie zmieniając pozycji głowy.
– Który z was jest pilotem? – spytał ochrypły głos zza moich pleców.
– Obaj – powiedziałem.
– Dobrze. Będziemy was potrzebowali. Czy możecie teraz pozostawić sterownię bez obsługi? – indagował dalej ochrypły przyciskając mocniej ostrze do mojego karku.
Wzrok Bogara powędrował w kierunku radiostacji.
– Tak – powiedział powoli. – Ale należałoby włączyć autopilota. Czy mam to zrobić?