Выбрать главу

– Może zostaniesz lekarzem – powiedział, z trudem powstrzymując okrzyk bólu. Pot spływał mu po twarzy, która na pewno była równie szara jak jego koszulka. Odetchnął głęboko. – Dzięki, skarbie. Wszystko w porządku, naprawdę. Przykleję tylko więcej taśmy, żeby opatrunek nie spadł.

Cofnęła się o krok, lecz nadal trzymała rękę na jego ramieniu. Co jakiś czas poklepywała go delikatnie. Ramsey w pełni doceniał jej wysiłki. Kiedy skończył, ostrożnie podciągnął spodnie.

– Jutro wieczorem całe udo będę miał niebieskoczarne – rzekł. – Mam nadzieję, że do tego czasu opuchlizna trochę ustąpi. Zażyję jeszcze trzy aspiryny i gotowe. Chcesz wrócić do łóżka?

Potrząsnęła głową.

– Ja też nie. Poczytać ci książkę?

Nie. Kilka razy poruszyła wargami, otwierając je i zamykając.

– Opowiedzieć ci jakąś historię?

Tak, o to chodziło. Ku jego wielkiej radości wzięła go za rękę i zaprowadziła do dużego pokoju. Wyciągnął się na kanapie i przykrył kocem. Dziewczynka ułożyła się obok, na kocu, a wtedy Ramsey przykrył ich oboje jeszcze dwoma kocami i ciepłą narzutą. Rewolwer położył na podłodze, w zasięgu dłoni. Mała przytuliła policzek do jego szyi.

– Dawno, dawno temu żyła sobie mała księżniczka imieniem Sonia, która potrafiła puszczać latawce lepiej niż ktokolwiek inny w królestwie jej ojca. Pewnego razu tata Soni postanowił zorganizować zawody, chociaż wiedział, że i tak nikt nie wygra z jego córeczką. Sonia miała wyjątkowy latawiec, wiesz, taki ze smoczym ogonem, który wznosił się bardzo wysoko i wykonywał więcej figur niż niejedna łyżwiarka figurowa. Był tylko jeden zawodnik, którego pojawienie się odrobinę zaniepokoiło króla – książę Luther z sąsiedniego królestwa. Luther był niezły, lecz król głęboko wierzył, że Sonia pokona tego chwalipiętę i zabijakę. Chcesz wiedzieć, co wydarzyło się podczas konkursu?

Pochrapywała cicho. Ramsey nachylił się i pocałował ją w czubek głowy. Uświadomił sobie, że opowiadając bajkę, zupełnie zapomniał o swoim cholernym udzie. Bajka nieszczególnie mu się udała, może dlatego, że był potwornie zmęczony. Dobrze, że mała zasnęła, bo na pewno wkrótce strasznie by ją znudził.

Przez cały dzień starał się oszczędzać nogę. Nie wychodził na zewnątrz. Siedział przy oknie i prawie bez przerwy obserwował łąkę i las. Nie działo się nic, co mogłoby zwiastować kłopoty. Postanowił trochę odpocząć, odzyskać siły i dopiero wtedy podjąć decyzję, co dalej.

Dziewczynka była przestraszona. Widział to, lecz nic nie mógł poradzić. Opowiedział jej sześć historyjek, znacznie lepszych niż tamta niedokończona. Bohaterką wszystkich była księżniczka Sonia, która oczywiście pokonała paskudnego Luthera w czasie zawodów latawcowych. Potem uratowała jeszcze życie ojcu, ugotowała wspaniałą potrawę z grzybów i zrobiła wiele innych godnych pochwały rzeczy. Ramsey nie miał wprawdzie pomysłu na wątek następnej bajki, ale odkrył, że najlepiej wychodzi mu improwizacja.

Siedziała na podłodze obok jego krzesła, rysując coś ołówkiem. Było już popołudnie i cienie zaczęły się wydłużać. Ramsey zerknął na kartkę i zobaczył rysunek przedstawiający kobietę z kręconymi włosami, która trzymała latawiec, oraz małą dziewczynkę z jeszcze większym latawcem. Obie uśmiechały się szeroko.

Więc to matka nauczyła ją puszczać latawce… Rysunek był naprawdę wzruszający. Ramsey głośno wyraził uznanie. Może udałoby się namówić ją, żeby narysowała mężczyznę czy mężczyzn, którzy ją porwali… Może w ten sposób by się dowiedział, dokąd ją zabrali i co jej zrobili… Może i tak, ale nie chciał tego robić. Nie był psychiatrą, a poza tym bardzo się bał, czy takie zabiegi nie pogorszyłyby jej stanu.

– Czas na kolację. Jesteś głodna?

Z zapałem kiwnęła głową i szybko pozbierała z podłogi kartki papieru i trzy ołówki, które jej dał. Położyła je na stoliku do kawy, starannie wyrównując kartki. Ramsey zdał sobie sprawę, że on też to robi po skończonej pracy. Potem wyciągnęła do niego rękę.

Mocno chwycił małą dłoń i postarał się, aby uwierzyła, że bez jej pomocy nigdy nie podniósłby się z krzesła. Noga nadal potwornie bolała, ale to wcale go nie zaskoczyło. Rana była trochę mniej opuchnięta i ciepła, gorączka ustąpiła. Zajrzał pod opatrunek i zauważył zasinienie, którego się spodziewał. Poza tym wszystko wydawało się w porządku, postanowił więc nie zdejmować opatrunku i zostawić ranę w spokoju, przynajmniej do następnego dnia.

Zapasy w spiżami były mocno przetrzebione, a to oznaczało, że jutro lub pojutrze będzie musiał pojechać do Dillinger, kolejny raz narażając ją na niebezpieczeństwo. Mógł też wcześnie rano zapakować wszystkie rzeczy do dżipa i wynieść się stąd na dobre. Ktoś odkrył ich kryjówkę, nie miał co do tego żadnych wątpliwości, i nawet jeżeli nic nie groziło im ze strony tamtych dwóch mężczyzn, to przecież ludzie, którzy ich wysłali, wiedzieli teraz, gdzie jest dziewczynka.

Szczerze mówiąc, powinien natychmiast pojechać do szeryfa. Rozumiał to, ale wiedział też, że nie zrobi tego, w każdym razie jeszcze nie teraz. Ile razy o tym myślał, w uszach brzmiało mu zawodzenie, które wyrywało się z jej gardła. W obecności obcych mogłaby się załamać. Dręczyła go jeszcze jedna wątpliwość – jak zdobędzie się na odesłanie jej do domu ze świadomością, że w każdej chwili może zostać ponownie porwana.

Teraz, kiedy zagrożenie było tak oczywiste, powinni jak najszybciej opuścić dom na zboczu góry. Ramsey chciał zadzwonić do swego przyjaciela, Dillona Savicha z FBI, i poprosić go o radę. Naturalnie, Savich powie mu, aby skontaktował się bezpośrednio z FBI. Niewykluczone nawet, że wie o porwaniu dziewczynki. Od czasu porwania dziecka Lindberghów w latach trzydziestych i jego tragicznych konsekwencji tego typu przestępstwa stały się szczególną domeną FBI.

Ramsey zdawał sobie jednak sprawę, że do chwili nawiązania kontaktu z Savichem od niego zależy bezpieczeństwo dziewczynki, a to oznaczało, że musi ją mieć przy sobie. Jutro stąd wyjedziemy, pomyślał. Jutro z samego rana. W myśli szybko sporządził listę rzeczy, którymi powinien się zająć przed wyjazdem.

Otworzył puszkę zupy jarzynowej i spojrzał na małą. Starannie darła listki sałaty i wrzucała je do dużej miski. Na jej małej twarzy malowało się intensywne skupienie.

– Wolisz francuski sos do sałaty czy włoski? Sięgnęła po butelkę francuskiego sosu.

– Dobry wybór. Kiedy byłem w twoim wieku, też wolałem francuski.

Na razie nie zamierzał mówić jej o wyjeździe. Postanowił, że zrobi to dopiero wtedy, gdy samochód będzie przygotowany do drogi i pozostanie mu już tylko pomóc jej zapiąć pasy na tylnym siedzeniu.

Przechyliła głowę na bok. Ramsey uświadomił sobie, że sam wykonuje identyczny ruch. Czyżby nauczyła się go od niego? Zaledwie w ciągu tygodnia? Pokręcił głową i uśmiechnął się.

– Tak, tak, kiedyś byłem w twoim wieku, chociaż było to bardzo dawno temu. Nie żartuj sobie ze mnie tylko dlatego, że jestem już stary.

Rzuciła mu lekko kpiący uśmiech, tak naturalny, jak kopnięcie leżącej na ziemi piłki. Robiła wrażenie zwyczajnego, pogodnego dziecka. Usiedli przed kominkiem i z apetytem zjedli zupę oraz sałatę. Wieczór był zimny, zaraz po zachodzie słońca temperatura spadła prawie do zera. Gdzieś w lesie ponuro zawył kojot.

O świcie otworzył drzwi i starając się stąpać jak najciszej, wyszedł na ganek, prosto w cichy, spokojny świat, gdzie jego oddech natychmiast uniósł się małym obłokiem w zimnym powietrzu. Musiał narąbać trochę drewna do kominka i kuchni. Stał nieruchomo, rozglądając się dookoła w poszukiwaniu czegoś niepokojącego, ale łąka i las były takie jak zwykle. Położył rewolwer na ziemi, tuż obok swojej lewej stopy i znowu ogarnął teren czujnym spojrzeniem. Nic, zupełny spokój.