Mała zamarła. Ramsey pospiesznie zerwał z wieszaka jasnobłękitną puchową kurtkę, mniej więcej na jej rozmiar.
– Może się jeszcze zrobić zimno – powiedział. – Przecież to dopiero połowa kwietnia.
– Ma pan rację. Zanim zrobi się naprawdę ciepło, możemy się spodziewać jeszcze co najmniej dwóch burz śnieżnych.
Skinął głową.
– Tak, w górach trzeba być przygotowanym na każdą pogodę. – Pomógł dziewczynce włożyć kurtkę i cofnął się o krok, aby jej się przyjrzeć. – Wspaniale! Podoba ci się? Rękawy są może trochę za długie, ale gdy trochę urośniesz, będą w sam raz.
Z uśmiechem podciągnęła rękawy i kiwnęła głową.
– Przyjechaliście tu na ten tydzień? Całą rodziną?
– Tak – odparł. – Piękna okolica. Bardzo miło spędzamy czas.
– Mieszkam tu od urodzenia. Może pan spokojnie postawić dwudziestkę, że w najbliższych dniach będą jeszcze ze dwie zamiecie. Mam nadzieję, że już po waszym wyjeździe, ale u nas nigdy nie wiadomo.
Ramsey nie bardzo wiedział, co jeszcze mógłby powiedzieć. Miał wrażenie, że spędzili w sklepie za dużo czasu. Chciał zabrać już małą z powrotem do chaty na zboczu góry. Uśmiechnął się do Mildred.
– Pomachaj Mildred na pożegnanie.
Dziewczynka skinęła Mildred głową. Ramsey nachylił się nad nią.
– Mogę cię wziąć na ręce? – zapytał bardzo cicho, żeby sprzedawczyni ich nie usłyszała.
Spotkało go miłe zaskoczenie, bo mała bez wahania uniosła ręce. Po drodze do kasy wrzucił jeszcze do wózka butelkę szamponu dla dzieci. Nikt nie przyglądał im się podejrzliwie, wszyscy zachowywali się przyjaźnie i szczerze. W całym sklepie natknęli się na najwyżej dziesięć osób.
Pan Peete, właściciel sklepu, obsłużył ich przy kasie.
– No, no, dzieciaku, będziesz najlepiej ubraną dziewczynką na terenie całego Łańcucha Ferengi. Proszę, weź sobie lizaka. Twój tatuś zrobił u nas wielkie zakupy, częstuj się, proszę.
Spędzili w sklepie trzydzieści pięć minut i wydali sto sześćdziesiąt dziewięć dolarów.
– A teraz mam dla ciebie prawdziwą niespodziankę – powiedział, wkładając pakunki do bagażnika. – Widzisz tę księgarnię? Chodźmy!
Znowu pozwoliła mu się nieść. Wrócili do dżipa po przyjemnie spędzonej pół godzinie, z torbą pełną książek. Ramsey otworzył drzwi i posadził ją na tylnym siedzeniu. Potem wyprostował się i znieruchomiał. Ktoś go obserwował.
Rozdział 4
Włosy mu się zjeżyły. Odwrócił się powoli Jakby od niechcenia, ale nie zauważył nikogo, kto by się w niego wpatrywał. Ale zaraz, tam w alejce, za stacją benzynową… Czy ktoś tam był? Wpatrywał się uważnie, czując, jak lekki wiatr podnosi mu włosy. Za stacją benzynową nikogo nie było.
Tak czy inaczej, nie podobało mu się to. Nigdy nie lekceważył swojej intuicji. Szybko wskoczył za kierownicę. Dzięki Bogu, że mała niczego nie podejrzewa. Starannie otuliła się kocem, który zabrali z domu i na moment ukryła twarz w miękkiej wełnie. Chyba chciało jej się spać. Nie był pewien, czy jest naprawdę zmęczona, czy po prostu szuka we śnie ucieczki przed dręczącym ją strachem.
Spojrzał w kierunku biura szeryfa, które znajdowało się trochę dalej, w dole Boulder Street. Niewykluczone, że policja poszukuje dziewczynki… Wiedział, że nie może bez końca trzymać jej w domku. Miała przecież rodziców. Matkę, którą gorąco kochała, jeżeli można ocenić miłość na podstawie uśmiechu. Kiedy zapytał ją, czy jej mama jest tak samo miła jak ona, przytaknęła gorliwie. Ale co z ojcem?
Nieważne, wcześniej czy później dowie się wszystkiego. Był jednak pewien, że przynajmniej matka musi umierać ze zmartwienia. W ciągu ubiegłych sześciu dni nie było godziny, w której nie chciałby zadać małej pytania, co ją spotkało, lecz czuł, że jest jeszcze na to za wcześnie. Wiedział, że wkrótce będzie musiał zdecydować, co robić dalej, ale kiedy widział, jak strach ścina jej bladą buzię, nie mógł nawet myśleć o tym, żeby oddać jaw ręce obcych.
Miał nadzieję, że im więcej czasu z nim spędzi, tym szybciej wróci do zdrowia. W gruncie rzeczy to ona sama go powstrzymywała… Spojrzał na uśpione dziecko. Policzki miała delikatnie zaróżowione. Szary odcień skóry, którego przez kilka dni nie traciła nawet we śnie, wreszcie zniknął bez śladu. Wyglądała jak normalna mała dziewczynka.
Uśmiechnął się. Była śliczna w jasnych, pogodnych kolorach. I zaraz przypomniał sobie, jak poprzedniego wieczora, kiedy po kolacji usiedli, żeby poczytać, ponownie poruszył temat szeryfa. Tym razem nie tylko energicznie potrząsnęła głową, ale z całej siły złapała go za rękę i spojrzała na niego z przerażeniem w oczach.
– W porządku – powiedział. – Jeszcze trochę poczekamy. Ale twoi rodzice, dziecko… Przecież oni na pewno umierają ze strachu o ciebie…
Spuściła głowę i zaczęła płakać.
Miał ochotę zakląć, lecz oczywiście nie zrobił tego. Od sześciu dni ani razu porządnie nie zaklął, w każdym razie nie w jej obecności. Sytuacja wydawała się oczywista – dziewczynka była śmiertelnie przerażona, że jeśli ktokolwiek dowie się, gdzie jest, ktokolwiek, nawet jej rodzice, to znowu spotka ją coś złego. I Ramsey nie mógł wykluczyć, że ma rację.
W jaki sposób ten potwór ją dopadł? Czy rodzice jej nie pilnowali? Zostawili samą w centrum handlowym? A może porywacz najzwyczajniej w świecie zabrał ją z podwórka przed domem? Zaczeka jeszcze dwa dni i pojedzie do szeryfa. Ledwo o tym pomyślał, już potrząsnął głową. Nie, dziewczynce potrzeba więcej czasu, musi nauczyć się mu ufać, musi uwierzyć, że on nie pozwoli, aby stało jej się coś złego.
Kiedy mała wróci do rodziców, już jej nie będzie widywał. Nie zdoła jej chronić. Ci cholerni rodzice już raz jej nie upilnowali! Co będzie, jeżeli sytuacja się powtórzy? Trudno, dziewczynka nie była jego córką. Uratował ją, ale nie należała do niego. Nie miał pojęcia, co robić.
Pokręcił głową i przyspieszył. Dżip, niczym koń roboczy, uwielbiał wysiłek. Był piękny dzień, trochę chłodny, najwyżej piętnaście stopni, ale bardzo pogodny. Na ulicach kręciło się mnóstwo ludzi. Przypomniał sobie swoje wrażenie, że jest obserwowany. Czy naprawdę tak było?
Usłyszał cichy jęk i odwrócił się szybko. Kolejny koszmar senny. Lekko dotknął jej twarzy. Przytuliła policzek do jego dłoni i uspokoiła się. Delikatnie potargał jej włosy. Otworzyła piękne, jasnoniebieskie oczy i zamrugała. Ujrzał, jak lęk znika powoli i na jego miejsce pojawia się ciepły uśmiech. W tej chwili wszystkie wątpliwości rozwiały się jak obłoczek dymu. Nie miał zamiaru pozwolić, aby ktoś mu ją odebrał, przynajmniej do chwili, kiedy nabierze pewności, że nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo.
– No, dobrze, dobrze – wymamrotał. – Galareta ze mnie, i tyle, wiesz? Ale nie jestem przekonany, czy to rzeczywiście źle. Niekoniecznie. I powiem ci coś jeszcze – jesteś nie tylko najlepiej ubraną dziewczynką na terenie Łańcucha Ferengi, jesteś też najcudowniejszą dziewczynką na całym świecie.
Następnego dnia po południu, kiedy wszedł do domu z naręczem świeżo porąbanych szczap do kominka, drgnęła nerwowo i schowała się za kanapą. Ramsey stanął jak wryty.
– Co się stało? – zapytał niespokojnie.
Usiłowała się uśmiechnąć, ale nie wypadło to przekonująco.
– Przestraszyłem cię?
Kiwnęła głową, zadowolona, że tak szybko znalazł wyjaśnienie. Uśmiechnął się.
– Następnym razem zapukam. Narąbałem drewna do kominka i do kuchni. Ułożę je teraz, a potem może wyjdziemy na łąkę, co? Chcę ci pokazać moją niespodziankę dla ciebie. Kiedy ty mierzyłaś dżinsy, ja wybrałem coś naprawdę miłego.