— A dlaczego ja mam dług, ojcze?
Carrin wszystko mu cierpliwie tłumaczył. Że rodzina potrzebuje wielu rzeczy, żeby żyć w sposób cywilizowany. Że trzeba za to płacić i że jest w zwyczaju, żeby syn, kiedy dorasta, przejmował część długu ojca.
Milczenie Billy’ego irytowało go. Zupełnie, jakby chłopak miał do niego pretensję, po tym jak on latami harował, żeby zapewnić temu niewdzięcznemu szczeniakowi wszelkie luksusy.
— Synu — powiedział surowo — uczyłeś się w szkole historii? To dobrze. W takim razie wiesz, jak to było w przeszłości. Wojny. Chciałbyś być rozerwanym na strzępy?
Chłopak nie odpowiadał.
— Albo czy chciałbyś giąć grzbiet przez osiem godzin dziennie przy pracy, którą powinna wykonywać maszyna? Albo chodzić stale głodny? Albo marznąć i moknąć bez dachu nad głową?
Zrobił przerwę na odpowiedź, nie otrzymał jej i ciągnął dalej.
— Żyjesz w najszczęśliwszych czasach w całych dziejach ludzkości. Otaczają cię wszelkie cuda nauki i sztuki. Najwspanialsza muzyka, najlepsze książki i obrazy są w zasięgu twojej ręki. Wystarczy tylko nacisnąć guzik. Zmienił ton na łagodniejszy. — No i co na to powiesz?
— Zastanawiam się, jak polecieć na Marsa — powiedział chłopiec. — Chodzi o ten dług. Pewno nie da się od tego wykręcić?
— Oczywiście, że nie.
— Chyba, żebym poleciał na gapę.
— Ale tego nie zrobisz.
— Jasne, że nie — powiedział chłopiec, ale jakoś jakby bez przekonania.
— Zostaniesz tutaj i ożenisz się z miłą i ładną dziewczyną — stwierdziła Leela.
— Jasne — powiedział Billy. — Oczywiście. — Uśmiechnął się nagle. — Z tym Marsem to ja żartowałem. Naprawdę.
— Cieszę się — powiedziała Leela.
— To było tylko tak sobie — Billy uśmiechnął się z przymusem, wstał i pobiegł na górę.
— Pewnie poszedł bawić się swoimi rakietami — zauważyła Leela. — Mały urwis.
Carrinowie zjedli w spokoju kolację, po której Carrin musiał iść do pracy. W tym miesiącu miał nocną zmianę. Pocałował na pożegnanie żonę, wsiadł do super-turbo i z rykiem silnika pomknął do fabryki. Automatyczna brama zidentyfikowała go i wpuściła. Zaparkował wóz i wszedł do hali.
Automatyczne tokarki, automatyczne prasy, wszystko było tu zautomatyzowane. Fabryka była wielka i jasna, maszyny mruczały cicho same do siebie wykonując swoją pracę i wykonując ją dobrze.
Carrin poszedł na koniec taśmy montażowej pralek automatycznych, żeby zmienić pracującego tam człowieka.
— Wszystko w porządku? — spytał.
— Jasne — odpowiedział tamten. — W tym roku nie miałem ani jednego braku. Te nowe modele nie mrugają już lampkami, ale mają wmontowany głos.
Carrin usiadł w fotelu i czekał na pierwszą pralkę. Jego praca była szczytem prostoty. Siedział, a maszyny defilowały przed nim. Przy każdej przyciskał guzik i sprawdzał, czy działa. Działały zawsze. Minąwszy go pralki szły do pakowalni.
Właśnie podjechała na wałkach pierwsza. Wcisnął włącznik.
— Gotowa do prania — odezwała się pralka automatyczna.
Carrin przycisnął inny guzik i pralka odjechała.
Ten mój chłopak, myślał Carrin. Czy dorośnie i podejmie swoje obowiązki? Czy dojrzeje i stanie się odpowiedzialnym członkiem społeczeństwa? Wątpliwe. Ten chłopak był urodzonym buntownikiem. Jeżeli ktoś kiedyś poleci na Marsa, to właśnie on.
Ta myśl jakoś go nie zasmuciła.
— Gotowa do prania — zgłosiła się następna pralka.
Carrin przypomniał sobie coś w związku z Millerem. Ten pełen życia człowiek często mówił o innych planetach, o wyprawach i o ryzyku. Ale tylko mówił. A potem popełnił samobójstwo.
— Gotowa do prania.
Carrin miał przed sobą osiem godzin, poprawił się więc w fotelu i rozluźnił pasek. Osiem godzin przyciskania guzików i słuchania maszyn obwieszczających swoją gotowość do pracy.
— Gotowa do prania.
Przycisnął guzik.
— Gotowa do prania.
Carrin oddalił się myślą od swojej pracy, która, prawdę mówiąc, nie wymagała zbyt wiele uwagi. Nagle uświadomił sobie, co go dręczyło.
Przyciskanie guzików go nie bawiło.