– Pan dobrze wie, że…
– Dlatego jutro o dziesiątej rano rozstrzelamy więźniów. Lub powiesimy. Dla nich to będzie bez różnicy, panie hrabio. Jeszcze nie zadecydowałem…
– Mój syn jest niewinny!!
– Wszyscy tam są niewinni. Zginęli też niewinni. Za czterech niewinnych ludzi uśmiercimy czterdziestu niewinnych ludzi, ołowiem lub sznurem. Chyba jednak ołowiem… Myślę, że wreszcie zrozumiał pan dlaczego nie aresztowano pana. Człowiek rozstrzeliwany w wózku inwalidzkim to coś ponad moje siły, zwłaszcza ponad mój gust, panie hrabio.
Zapadło milczenie. Gestapowiec wziął karafkę, bez pytania napełnił kieliszki i bez czekania wychylił swój.
– Herrlich!… Umm! Rzeczywiście nektar, cudo!
Tarłowski wbił wzrok w blat stołu, oddychając chrapliwie i nie dostrzegając pełnego kieliszka. Gdy uniósł głowę, zawiesił wzrok na twarzy kapitana i spytał cicho:
– Co mogę zrobić, by uratować syna, panie Muller?
– Bardzo dużo, pod warunkiem, że jest pan wierzący. Wierzy pan w Boga?
– Tak.
– To niech go pan prosi o pomoc. Jako istota wszechmocna nie powinien mieć z tym kłopotów, bez trudu pańskiego syna uratuje. Pod warunkiem, że nie rozeźlił go pan jakimś bluźnierstwem lub upodobaniem do grzesznych czynów, i że nie jest na pana obrażony.
Hrabia zacisnął wargi i znowu przymknął powieki, by oczy nie zdradziły wstrętu wobec „dowcipu" gestapowca. Kapitan z rozkoszą sączył nalewkę, a milczenie, formalnie żenujące, wcale mu nie przeszkadzało. Odstawił kieliszek, gdy usta gospodarza eksplodowały:
– Chcę wykupić mojego syna!
– Wykupić?… – udał zdziwienie Muller. Hrabia skinął głową jak automat, być może
przerażony obcesowością własnej frazy, a może tylko zdumiony radykalizmem swego wystąpienia. Muller parsknął:
– Wykupić! Tak po prostu?
– Tak po prostu!
– Jak klejnot zastawiony w lombardzie?
– Nie – jak dziecko zamknięte w areszcie!
– Chce pan przyjść do kasy aresztu i wykupić syna?
– Chcę go wykupić płacąc panu!
Muller odchylił się na oparcie krzesła i roześmiał szeroko:
– Pan mi proponuje łapówkę, panie Tarlowsky!… Korumpowanie urzędnika Rzeszy jest obrazą dla tegoż urzędnika i dla samej Rzeszy, nie mówiąc już o tym, że jest przestępstwem ściganym na mocy kodeksu. Czy pan sobie zdaje z tego sprawę, panie hrabio?
– Tak, lecz co mam do stracenia? Jestem kaleką i jestem już zbyt blisko grobu, aby się bać czegokolwiek!
Muller skrzywił wargi tak kpiarsko, że papieros o mało nie wyleciał mu z ust.
– Co pan powie, panie hrabio!… A ja myślałem, że pan zaprosił mnie ze strachu…
– Owszem, ze strachu. Tylko że ze strachu o syna, a to zupełnie inny strach niż strach o własną skórę!
– Ten strach, czy inny strach, zawsze jednak strach… Nie byłoby mnie tutaj, gdyby nie pańskie śmiertelne przerażenie, panie hrabio.
– Tak, zgadza się – umieram ze strachu. Ze strachu, że możecie Marka zabić, a przedtem torturować!
– Co takiego?!
– Dobrze pan słyszał, panie Muller! Niech mi pan powie szczerze – czy już katowaliście mojego syna?
– Panie hrabio!… – skarcił Tarłowskiego Muller, kręcąc przecząco głową i robiąc minę pełną dezaprobaty. – Dajże pan spokój!
– To pan niech da spokój mojemu dziecku, Muller!
– Ależ ja się nad nim fizycznie nie znęcam, nie tknąłem go palcem, Herr Tarlowsky! Pan mi pewnie nie uwierzy, lecz ja nigdy nie biję więźniów.
– Bo ma pan ludzi do tego!
– To prawda, mam takich ludzi, co używają pejczy, metalowych prętów i gumowych pałek. Ja jestem gorszy od nich – używam słów. Tylko słów. Nie mówię o rozkazach, które wydaję moim ludziom – chodzi o słowa kierowane przeze mnie do wrogów. Są takie słowa, panie hrabio, przy których ból fizyczny niewiele znaczy – słowa-wytrychy rozwiązujące problemy katów, a ofiarom czyniące krzywdę największą. Trzeba tylko znać właściwy słownik i umieć z niego korzystać właściwie, to jest adekwatnie do sytuacji i warunków.
Tym razem Tarłowski nie zdołał już pohamować wzgardy:
– Mówi pan o straszeniu bądź szantażowaniu ludzi bezbronnych, ludzi całkowicie zdanych na pana łaskę, panie Muller!
– Niekoniecznie, drogi hrabio. Mówię również o dawaniu wyboru ludziom przynajmniej częściowo zdanym na samych siebie. O udowadnianiu tym ludziom, że wstręt, jaki czują wobec kata, jest niesprawiedliwy, bo sami mało się od katów różnią, są zdolni do identycznych bestialstw, do popełniania haniebnych czynów…
– Retoryczne równanie katów i ofiar to sofizmatyka czy dialektyka zbyt nędzna, bym chciał ją roztrząsać, kapitanie!
– Więc niech pan tylko słucha. Ręczę, że warto, wykłada ekspert. Ja te problemy rozwiązuję nie teoretycznie, ale praktycznie, panie hrabio, i to od dawna, od kilku lat nieomal codziennie. I gdybym musiał powiedzieć, czego przede wszystkim nauczyła mnie ta praktyka – jakiej zasady, jakiej reguły, jakiego kanonu – stwierdziłbym, że tego, iż ofiary i oprawcy są takimi samymi skurwysynami, różnice są żadne!
– Łatwo mówić, gdy się jest…
– Oprawcą?… Niech panu będzie, Tarlowsky. Ale, proszę mi wierzyć, nie kłamałem – oprawiam wyłącznie przy pomocy słów. Metody się różnią, zależnie od -osobników i od warunków; wbrew pozorom szantaż czy straszenie nie są moimi faworytami. Wolę, na przykład, okrucieństwo dawania wyboru.
– Jakiego wyboru?
– Bezlitosnego, proszę pana. Okrutnego, perfidnego, morderczego, i tak dalej – nie brakuje tu diabelskich przymiotników.
– Brakuje tylko człowieczeństwa, panie kapitanie.
– Człowieczeństwa jako baśniowego ideału. My dwaj mówimy o człowieczeństwie rzeczywistym, któremu jest do ideału bardzo daleko. Człowiek stale dostaje wybór od losu i stale źle korzysta z tej szansy. Gdy ofiara dostaje wybór od kata – dostaje wybór bez idealnej szansy i produkuje rezultat identyczny. Lub jeszcze gorszy. Rozumie pan teraz, czemu powiedziałem, że ten wybór jest bezlitosny dla ofiar. Dla oprawców jest intrygujący psychologicznie. Ktoś, kto nie zna aparatu represji, nie ma pojęcia, że stawianie ludzi przed wyborem jest pasjonującą zabawą.
– Z pewnością! – burknął hrabia tonem goryczy maskującej ton wstrętu. – Mnie nie bawi nawet słuchanie tego, Muller,
– Bo jest pan wśród przegranych, a nie wśród zwycięzców. Gdyby był pan londyńskim kupcem w Indiach osiemnastowiecznych… Czy słyszał pan jak urzędnicy Kompanii Wschodnioindyjskiej zmuszali wtedy hinduskich chłopów do płacenia nadmiernych podatków? Wiązali razem ojca i syna, i chłostali tylko od jednej strony, tak iż uderzenia padały albo na ojca, albo na syna – każdy z nich mógł to wziąć tylko na siebie, podstawiając własne plecy, lub, jeżeli był silniejszy, mógł zasłonić się od batów cudzym ciałem. Przy pomocy słów można robić coś równie perfidnego. Gdyby, na przykład, miał pan także córkę, i gdybym dał panu wybór: zwrócę panu syna jeśli w zamian odda mi pan córkę do rozwałki?
– Proponuję pieniądze i siebie!
– Pana odrzucam, mówiliśmy już o tym dwa razy; niech pan wreszcie zrozumie, że dla mnie to kwestia dobrego smaku… Natomiast pieniędzy nie odrzucam – dwadzieścia tysięcy dolarów za życie adepta ornitologii, panie hrabio! Tylko że…
– Zgoda, panie Muller! – przerwał mu uradowany Tarłowski. – Ale ja nie mam dolarów. Proponuję marki lub biżuterie…
Muller pokręcił sceptycznie głową i rozgniótł niedopałek papierosa o dno popielniczki.
– Wyznam panu, hrabio, że spadek notowań na giełdach w Stalingradzie i w Kursku odebrał mi wiarę co do przyszłości marki. A złoto jest zbyt ciężkie.