– Panie Muller, cytaty są mi dzisiaj zupełnie obojętne…
– A propos – czy pan wie, że to Niemcy przywrócili Anglikom Szekspira, który w swej ojczyźnie był już zapomniany?
– Uhmm! Tylko potem źle go tłumaczyliście na niemiecki, panie Muller.
– Jak to źle? O czym pan mówi, panie hrabio?
– O „Kupcu weneckim", proszę pana. Przetłumaczyliście go na Treblinkę, Brzezinkę i Auschwitz.
– Znam „Makbeta" i „Hamleta", panie hrabio, lecz „Kupca weneckiego" nie widziałem, chociaż mój brat to aktor we Frankfurcie i często ciągnął mnie do teatru. O co panu chodzi?
– O Żyda.
– Żyd jest bohaterem tej sztuki, panie hrabio?
– Tak.
– No proszę!… „Kupiec wenecki" - ładny tytuł. To naturalne, każda sztuka winna mieć odpowiedni tytuł. Dzisiejsza również, panie hrabio. Wie pan co po niemiecku znaczy „Lippenstift"!
– To samo co „Schminke".
– Tak, chodzi o szminkę… Dałem tej akcji przeciwko leśnym bandytom kryptonim „Szminka"…
– Dlaczego?! – wykrztusił hrabia.
– Oooh, zdziwi się pan, panie hrabio, ale po kilku latach wymyślanie kryptonimów dla kolejnych operacji sprawia człowiekowi większą trudność niż same operacje… A tu mamy pańskie przywiązanie do nieboszczki małżonki, pańską gościnność spuentowaną tym napisem na lustrze pani hrabiny… no i fakt, że dzięki panu kilku bandytów zdjęło szminkę i ukazało swe prawdziwe oblicza… Dlatego pozwoliłem sobie zatytułować nasze wspólne dzieło, panie hrabio, terminem „Lippenstift". Już widzę uśmieszki moich przełożonych, gdy dostaną raport o dzisiejszym wydarzeniu!…
Hrabia spuścił głowę na piersi i wyszeptał z trudem:
– Miał pan wczoraj słuszność…
– Miałem wczoraj słuszność po stokroć, więc nie wiem, o którą słuszność panu chodzi…
– Gdy mówił pan o przesłuchaniach, Muller. Że są takie słowa…
– Tak, Herr Tarlowsky, są takie słowa… – przytaknął Muller ruszając ku wyjściu.
Kiedy kroki gestapowca i warkot samochodu rozpłynęły się w ciszy – z daleka dobiegły hrabiego odgłosy eksplozji i kanonada. Prężniejące słońce zaczynało suszyć ziemię mokrą od burzliwych łez minionej nocy.
AKT VIII
Wielka wydłużona sala obiadowa pałacu tętniła ciszą zatopionych koralowych grot. Okna i przeszklone drzwi tarasu ukazywały zielony świat po drugiej stronie. Napływał stamtąd szmer listowia i wesoły świergot ptaków. Słońce penetrowało wnętrze, wybłyszczając złotem coraz rozleglejszy obszar podłogi. W promieniach tego światła wirowały pyłki kurzu, niby gwiazdy frunące przez galaktykę kosmiczną. Pośrodku królował stół o kształcie starorzymskiego hipodromu dla rydwanów. Wokół – jak łańcuch suto mundurowanych wartowników – trwało dwanaście bliźniaczych krzeseł. U szczytu stołu od strony wejścia przewodził im wózek inwalidzki, także pusty. Ścienny zegar odmierzał milczenie, a wysokie lustro odbijało smutek w swej kryształowo czystej tafli. Na jego blacie widniała ujęta mosiężną ramką fotografia kobiety o wielkich czarnych źrenicach i o ustach, które zdawały się szeptać ku kasetonom stropu. Krzesła intonowały cichutko: „Noc przeminęła, dzień zaś się przybliżył. Odrzućmy więc uczynki ciemności i obleczmy się w zbroję światła!.,.". Usta kobiety podchwyciły tę melodię: „Obleczcie się w zbroję bożą, abyście się mogli ostać wobec zasadzek diabelskich. Albowiem toczymy bój nie przeciwko ciału i krwi, ale przeciwko książętom świata ciemności, przeciwko duchom nikczemnym…,". Wreszcie razem – ona i oni – zanucili: „ nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego. Amen!" [5]