Выбрать главу

– On się zadowala połową łupu.

– A tak, rzeczywiście, połowę musi oddać Krausowi, Fuhrerowi lubelskiego Gestapo. Wszyscy oni w dystrykcie muszą, bez tego haraczu wylecieliby z gry piorunem.

– Skąd pan wie o tym?

– Panie hrabio, jak się przez cztery lata robi lewe interesy z okupantem, to się dużo wie. Czasami myślę, że zbyt dużo wiem, i zastanawiam się, czy nie nawiać do jakiejś mysiej dziury, daleko stąd.

– Boi się pan, że oni mogą pana?…

– Oni, lub nasi za to, że handlowałem z kupą Szwabów. Fakt, że naszym płaciłem „składkę" i kupowałem broń, może mi nie pomóc, bo cholera wie komu płaciłem. Przychodziło dwóch i brali pieniądze dla leśnych. Ale diabeł wie, czy oni rzeczywiście byli od leśnych! A jeśli od leśnych, to pytanie gorsze – od których leśnych?

– Nie wszystko jedno?

– Nie, bo w tutejszych lasach siedzi i AK, i NSZ, i jeszcze grasują czerwoni z AL. Ci ostatni to zwykli bandyci, tylko rabują i gwałcą, lecz nazywają się partyzantką ludową i „na rekwizycje" nie idą bez mundurów. Mają już wyrok – NSZ ich ściga i chce wystrzelać. Akowcy też by ich chętnie rozwalili. No i wzajemnie – czerwoni zadenuncjowali już na Gestapo dwóch akowców kwaterujących we wsi, a dwóch innych zastrzelili w lesie. Żandarmeria spaliła całą tę wieś, dlatego i NSZ, i AK nie odpuści czerwonemu.

– Kto wysadził tory?

– Nie wiem. Może AK, może NSZ, a może to była robota wspólna… Według mnie ta robota to czysta głupota, panie hrabio. Co to za interes, gdy się zabije czterech wrogów, żeby musiało zginąć czterdziestu Bogu ducha winnych swojaków? To ma być patriotyzm?… Ale nie mówmy o polityce, wyroków losu nie zmienimy. Może tylko trochę skorygujemy, jeśli ten pański geszeft z Mullerem się uda.

– Pomoże mi pan, panie Bartnicki?

– To się rozumie, panie hrabio, kupię te cacka z przyjemnością.

– Chodzi mi nie tylko o pieniądze…

– Nie tylko?

– Nie… Widzi pan, muszę wybrać trzech ludzi…

– A to już musi pan wybrać sam, panie hrabio. Ja jestem kupcem, interesuje mnie towar. Płacę, biorę towar, nisko się kłaniam i znikam. Rozumiem, że wybrać trzech z dziewięciu nie jest łatwo, bo chciałoby się uratować wszystkich. Straszny dylemat, nie zazdroszczę panu. Ale to pański dylemat, na mnie proszę tu nie liczyć, ja nie jestem od tego.

Tarłowski obracał w palcach żarzącą się cygaretkę, szukając słów, którymi mógłby ująć problem najczarniejszy.

– Jest jeszcze jedna sprawa…

Tembr głosu gospodarza zaalarmował jubilera. Szóstym zmysłem wyłapał coś bardzo groźnego nim usłyszał o co chodzi. Źrenice zrobiły mu się czujne.

– Słucham, panie hrabio…

– Widzi pan, panie Bartnicki… Muller żąda, by wskazać mu tych, których on uwolni za pieniądze, ale również zmienników…

– Jakich zmienników?

– On… on musi zgładzić dziesięciu, panie Bartnicki.

Mózg Bartnickiego przeszyło zrozumienie:

– Więc na miejsce wypuszczonych aresztuje czterech innych, żeby uzupełnić dychę! I żąda…

– Żąda, abym ja mu wskazał czterech nowych ludzi do rozstrzelania. Zresztą nie wiem. może do powieszenia…

– Do rozstrzelania, panie hrabio; plakaty mówią o rozstrzeliwaniu.

– Wszystko jedno, pani Bartnicki. On chce, bym ja wybrał nowych skazańców! Tym warunkuje całą transakcję.

Bartnicki wstał i machinalnie zapiął garnitur. Ręce drżały mu lekko.

– I pan się na to zgodził?!

– Tak.

– Jezu Chryste!

– Nie miałem wyboru. Chcę uratować syna, i zrobię to za każdą cenę, panie Bartnicki!

Bartnicki był człowiekiem otrzaskanym życiowo. Widział setki grubych szwindli, widział bezlitosną hochsztaplerkę, widział deptanie godności człowieka w najróżniejszy sposób, i zdarzało mu się być współuczestnikiem takich nikczemności – lecz gra Mullera przeraziła go. Nie pamiętał kiedy ostatni raz drżały mu wargi od podobnego strachu.

– Pa… panie hrabio… Jeśli pan się zgodził, to… to pańska sprawa. Ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego, nic! Nie będę wybierał ludzi na śmierć!… I panu też nie radzę!

– Więc mam poświęcić syna?! Jego matka przewróciłaby się w grobie, a ja… ja bym…

– Jeśli pan zrobi to, czego żąda Muller, to też poświęci pan syna. Syna i samego siebie, panie hrabio, bo kiedy chłopcy z AK albo z NSZ się dowiedzą, że pan dał na rozwałkę ludzi, to kropną pana bez namysłu!

– Niech pan usiądzie i przestanie krzyczeć, panie Bartnicki!

Bartnicki siadł tak gwałtownie, że strzelił mu guzik marynarki i wisiał odtąd na jednej nitce, jakby został skazany i powieszony przez właściciela.

– Ostrzegłem pana, panie hrabio… Nie mówię, że leśni z pewnością dowiedzą się o całej sprawie, bo może się dowiedzą, a może nie dowiedzą. Jednak takiej ewentualności nie wolno wykluczać!

– Toteż ja jej nie wykluczam, mój panie. Jeżeli dowiedzą się o wszystkim – będą musieli wpierw rozważyć, czy ci, których wydano, są warci tych, których wykupiono. A gdy będą chcieli karać odpowiedzialnego za wymianę, to będą musieli ukarać kilka osób.

– Czyli kogo?

– Przemyślałem to sobie, panie Bartnicki… Pragnę, aby decyzję podjęło grono najszacowniejszych obywateli miasta. Kilku takich Gestapo aresztowało, ale kilku się jeszcze znajdzie, mam rację?

– Nawet kilkunastu, panie hrabio. Tylko jak pan chce to zrobić?

– Chcę ich zaprosić na dzisiejszy wieczór do siebie. Mecenasa Krzyżanowskiego, profesora Stańczaka, radcę Malewicza, naczelnika poczty, pana Sedlaka. To on mi podsunął tę myśl…

– Jaką myśl?

– Żeby zrobić takie zebranie.

– Naczelnik Sedlak?

– Owszem, naczelnik Sedlak. Był tu u mnie przed chwilą, prosił o pomoc w ratowaniu jednego aresztowanego. Jak pan widzi – przychodzono nie tylko do pana…

– Kogo chce ratować Sedlak?

– Pana Kuźmicza, dyrektora muzeum. Ale wróćmy do moich gości na dzisiejszy wieczór, bo wciąż nie wiem… Kilku już mam, lecz to mało. Kogo jeszcze winienem zaprosić, panie Bartnicki? Co pan sądzi o księdzu proboszczu?…

Jubiler zmarszczył czoło i przez chwilę milczał. Później szepnął, jakby do siebie:

– Teraz rozumiem pańską szczodrość, panie Tarłowski… Ale nie jestem pewien, czy to, że chce pan sam płacić za czterech więźniów, skłoni pańskich gości do spełnienia żądań Gestapo…

– Nie odpowiedział mi pan na pytanie!

– Przepraszam, jakie pytanie?

– Kogo jeszcze winienem zaprosić?

– Księdza Hawryłkę bez wątpienia.

– I jeszcze kogo?

Bartnicki schylił głowę i grzebał przez chwilę w mózgu.

– Doktora Hanusza…

– Kto to jest?

– Zastępca dyrektora szpitala, profesora Stasinki, którego aresztowano.

– Kogo jeszcze?

– Kierownika kina, Kortonia…

– To ten przedwojenny dyrektor teatru, endek?

– Tak… No i aptekarza Brusia… Aha, koniecznie pana Mertla, zastępcę dyrektora szkoły ogrodniczej, bo dyrektora też aresztowano… I chyba redaktora Kłosa, szefa przedwojennego „Gońca"…

– To on jeszcze żyje?

– Żyje, panie hrabio, nawet nieźle żyje, chociaż dzisiaj wielu żyje jakby nie żyli, takie czasy… Na pana miejscu zaprosiłbym też przodownika Godlewskiego z policji granatowej.

– Czemu?

– Pewności nie mam, ale on chyba kręci z leśnymi, panie hrabio. W każdym razie to porządny człowiek, kilku ludzi już uratował.

– Dobrze, wystarczy, akurat tyle stoi tu krzeseł. Zaproszę ich na szóstą. Pytanie, czy wszyscy przyjdą…

– Bez obaw, panie hrabio!