Выбрать главу

– Dlaczego jest pan taki pewny?

– Znam ludzi, proszę pana… Nikt nie odmówi, bo być proszonym do pana hrabiego to zaszczyt, to wyróżnienie. Ściągnąć ich tutaj będzie więc łatwo, ale trochę trudniej będzie ich przekonać, gdy się już dowiedzą, czego pan od nich oczekuje.

– Zaproszę ich nie mówiąc czego oczekuję. Będą wiedzieli tylko, że chcę rozmawiać o więźniach. A wśród zaproszonych będzie… przynajmniej dwóch, którzy mnie poprą.

– Domyślam się, panie hrabio, że mecenas Krzyżanowski, bo to pański kolega z Legionów. A kto drugi?

– Zobaczy pan wieczorem.

Jubiler uniósł się lekko, jakby znowu chciał wstać.

– Przepraszam, nie rozumiem, panie hrabio… Ja też mam przyjść?!

– Jest pan zaproszony.

– Odmówiłem już panu!

– Proszę się zreflektować, panie Bartnicki. Chce pan odrzucić takie wyróżnienie?

– Nie przyjdę, panie hrabio! Proszę na mnie nie liczyć!

– Panie Bartnicki…

– Nie ma mowy! Nie ma mowy, panie hrabio! Powiedziałem już, że nie chcę brać w tym udziału!

– Co znaczy, że nie chce pan zrobić najlepszego interesu w swoim waluciarskim życiu, panie Bartnicki! Czy kiedykolwiek zaproponowano panu taką ilość tak starej i tak wartościowej biżuterii, i to po cenie, którą sam pan wyznacza? I jeszcze bez żadnych targów ze strony sprzedającego?

Bartnickiemu pot zrosił czoło i zaczął płynąć skroniami, koło uszu.

– Panie hrabio, ja zawsze płacę dobre ceny, jestem solidnym kupcem, nie jestem Żydem!

– A ja nie jestem głupcem, więc proszę mi oszczędzić takiego gadania!

Umilkli obaj. Tarłowski krył zdenerwowanie, Bartnicki nie potrafił – musiał zacisnąć palce na kolanach, by dłonie przestały się trząść.

– Czy mogę prosić o papierosa? – spytał.

– Mam tu cygaretki, ale jeśli trzeba, wezwę służącego…

– Może być cygaretka, panie hrabio, to też nikotyna.

Zakrztusił się dymem od razu.

– Często pan pali, panie Bartnicki?

– W ogóle nie palę. Palę pierwszego od kilkunastu lat.

– Rozumiem… Niech pan się nie zaciąga mocno, lub w ogóle nie zaciąga. A jak już się pan uspokoi, proszę mi powiedzieć, czy chce pan to wziąć, czy rezygnuje pan z interesu.

– Bardzo chcę, panie hrabio, lecz nie chcę się angażować w dyskusje o tym, którego z zakładników…

Tarłowski przerwał mu gwałtownym gestem i równie gwałtownym słowem:

– Proszę nie być idiotą! Kupując tę biżuterię i te numizmaty, już weźmie pan w tym wszystkim udział! Tak, panie Bartnicki! Celowo poinformowałem pana czego żąda Muller, aby miał pan pełną świadomość w czym bierze pan udział. I gdyby później ktoś pytał mnie o to – potwierdzę, iż pan doskonale wiedział w jaki układ się pan angażuje! Nie zawaham się, panie Bartnicki!

– Jednak co innego kupić to od pana, nawet wiedząc dla jakiego celu pan sprzedawał, a co innego być członkiem tego trybunału, który pan chce zebrać dziś wieczorem, panie hrabio!

Tarłowski popatrzył na niego zniecierpliwiony, gdyż cały ten upór brał bardziej za farsę, za grę pozorów, niż za reakcję wywołaną przez strach.

– Nie musi pan przychodzić. To, czy pan przyjdzie, to pańska sprawa. Ale nie przychodząc – zwiększy pan możliwość utraty swego życiowego geszeftu…

Bartnicki milczał, już nie perswadując, co wzmogło optymizm hrabiego i uskrzydliło jego retorykę:

– Pan nie tylko winien zasiąść wśród moich gości przy tym stole, lecz winien pan to zrobić aktywnie, bardzo aktywnie, panie Bartnicki.

– Aktywnie?…

– I to jak aktywnie! Pan winien mocno gardłować na rzecz wymiany więźniów, bo jeśli ta propozycja nie zostanie przeforsowana, czyli przegłosowana, wówczas cała sprawa upadnie i ja nie będę musiał wyzbywać się rodowych precjozów za psi grosz!

– Ależ panie hrabio, ja…

– Niech pan to sobie dobrze rozważy, panie Bartnicki, bo od tego będzie zależało, czy w tej dalekiej mysiej dziurze, w której chce się pan przed końcem wojny zamelinować, będzie pan miał kieszeń dwa razy pełniejszą. Czekam o szóstej wieczorem!

Bartnicki jeszcze raz zdobył się na sprzeciw:

– Nie, panie hrabio! Proszę na mnie nie czekać. To znaczy – mogę przyjść z gotówką, ale nie jako uczestnik konferencji, którą pan organizuje. W niej nie wezmę udziału. Duży zysk to duża sprawa, ale życie to sprawa większa od każdych pieniędzy. Nie chcę ryzykować.

– Woli pan zaryzykować gniew kapitana Mullera?… – spytał hrabia, sięgając po argument, po który sięgać nie pragnął, lecz upór Bartnickiego nie dawał mu wyboru.

– Dlaczego gniew Mullera?… – szepnął pobladłymi wargami jubiler.

– Bo pan kapitan bardzo liczy na duży łup, i kiedy omawiałem z nim szczegóły, polecił mi pana jako bankiera, który za moje złoto dostarczy żądaną amerykańską gotówkę.

– Wymienił moje nazwisko?!

– Zupełnie poprawnie, panie Bartnycky.

– No dobrze, i co z tego? Przecież nie uchylam się od kupienia tych precjozów…

– Ale uchyla się pan od zaproszenia na kolację, nie rozumiejąc, że moja oferta jest dubeltowa. Wy, finansiści, nazywacie to chyba „transakcją wiązaną". Albo przyjdzie pan tu jako bankier i jako współuczestnik decyzyjnego gremium, albo proszę w ogóle nie przychodzić. Jeśli nie przyjdzie pan – Muller się dowie, że przez pana utracił łup. I wówczas pewnie podziękuje panu.

– To… to jest… – Bartnicki nie mógł wykrztusić epitetu.

Tarłowski go wyręczył:

– Tak, to jest szantaż. A więc o siódmej wieczorem. Do widzenia, panie Bartnicki.

Jubiler wstał, ukłonił się z szacunkiem i podreptał ku drzwiom jak nakręcony automat. Dogonił go głos gospodarza:

– Proszę nie zapomnieć – tylko setki i pięćdziesiątki! I proszę wziąć całość ze sobą. Jeżeli wszystko się uda, wówczas od ręki dam panu to, czego pan chce.

AKT III

Parę minut po osiemnastej przy wielkim stole siedziało jedenastu ludzi;

Mecenas Alojzy Krzyżanowski, wysoki, szczupły jak tyka okularnik, którego chód przypominał stąpanie żurawi i bocianów, a mowa retorykę kaznodziejską. Człowiek ten, będąc uczestnikiem wielu sądowych rozpraw wszelakiego typu – od rozwodowych i majątkowych do artystycznych i politycznych – nauczył się, że ludzie mają z prawdą tyle samo wspólnego, co gazety dwóch państw toczących zaciekłą wojnę, pełne frontowych doniesień, według których każda walcząca armia została już wybita do nogi, i to kilka razy.

Profesor Mieczysław Stańczak, filozof, zwolennik dystansu wobec wszystkich rzeczy poważnych a nawet groźnych, niczym owi błazeńscy mędrcy, którzy roztrząsając problemy zgonu lub cierpienia wybuchają co pewien czas śmiechem. Nosił przed sobą brzuch godny sześcioraczków, a na głowie kupę srebra źle przyczesanego. Ruszał się wolno – ktoś mógłby rzec, iż majestatycznie, a ktoś drugi, iż ospale – lecz myślał szybko jak piorun. Potrafił zabić jednym słowem i prawić uprzejmości takim tonem, że komplementowanemu rozmówcy pełzł po plecach zimny dreszcz. W starych choć wciąż błyszczących oczach miał całą legendę komedii ludzkiej i folwarku zwierzęcego.

Redaktor Krystian Kłos, dobiegający sześćdziesiątki, a wyglądający na młodszego o kilkanaście lat dzięki pomadom, kremom, pudrom, farbkom i gimnastyce porannej. Cienki czarny wąsik tancerzy tanga i prowincjonalnych fryzjerów sugerował tępotę właściciela, lecz było to wrażenie mylące, gdyż Kłos, absolwent wydziału historii lwowskiego Uniwerku, miał zupełnie znośny poziom erudycji. Ów morderczy wąsik i zabójczy przedziałek równie czarnych włosów służyły przywabianiu dam, na których redaktor mścił się za to, że swego czasu opuściła go ukochana małżonka. Pewnego dnia odbyła z nim krótką rozmowę, podczas której dowiedział się prawdy o życiu, i wyszła bezterminowo, zaś on gorzkniał regularnie i zwalczał upływający czas mnożeniem seksualnych triumfów.