szczęśliwców – to winną śmierci sześciu pozostałych będzie tylko pani fortuna. Prawda, panie
radco?
– Lub pani opatrzność – dodał złośliwie Sedlak. – Boża opatrzność, żeby było jasne.
– To pan przestał być ateistą, panie naczelniku? – fuknął Stańczak.
– Skąd! Wciąż, podobnie jak pan, nie wierzę w Boga, profesorze, bo wciąż nie spotkałem kogoś, kto by mi racjonalnie udowodnił, że istnieje Trójca Święta!
– Wypraszam sobie, nie ma tu podobieństw między nami; pan, mimo swoich lat, dalej nie rozumie nic! – zagniewał się filozof. – Kiedy pan wreszcie pojmie, że wiara w Boga oparta o racjonalne przesłanki to absurd?!… Wierzyć można tylko wbrew całej historii i logice świata. Lecz na tym właśnie polega istota wiary – na negacji wszelkich argumentów przeciw istnieniu Boga. Wiara jest marzeniem, a więc czymś piękniejszym i doskonalszym od siły rozumu. Kwestią serca.
– To czemu pan wciąż taki bezsercowy, psiakrew?! – zaperzył się Sedlak. – Tak trudno panu marzyć, co?
– Poczmistrzu kochany, ty dalej nic nie rozumiesz, widać ogłupia cię notoryczna lektura „Kapitału"! Uwierzyć w Boga jest zaiste dużo łatwiej niż zrozumieć dlaczego bogaci są nieszczęśliwi…
– Panowie! – krzyknął mecenas. – Pofilozofujecie sobie jutro, a teraz nie kradnijcie nam czasu, tu się decydują losy ludzi!
– Więc będziemy rozstrzygać te losy ciągnąc losy? – zapytał Stańczak. – Fortuna potoczy się kołem, dokona sprawiedliwego wyboru i odejdzie w hańbie jako winna śmierci sześciu pechowców!
– Pański argument to czysta demagogia, panie profesorze! – zauważył Brus. – Cały ten popis ironizowania metafizycznego, obwinianie fortuny…
– Pan chyba źle zrozumiał profesora, panie magistrze – przerwał mu Mertel, wymachując serwetką, którą właśnie otarł sobie wargi. – Profesor Stańczak był łaskaw wykpiwać nas, czyli potencjalnych winowajców. Co, oczywiście, jest równie bez sensu jak zrzucanie winy na los. Za śmierć któregokolwiek z więźniów winić można tylko okupanta, lub wojnę jako taką, ale nas
w żadnym przypadku! Aspekt metafizyczny niewątpliwie tu istnieje, bo to jest rzeczywiście fatum, ale bieżąca realność jest teraz taka: my mamy uratować kilku spośród tych ludzi. Kropka, panowie! Pytanie: jak ich wybrać? Jestem przeciwko losowaniu! Kategorycznie przeciwko!
– Słusznie! – dołączył się Kortoń. – Też jestem przeciwko loterii! To prawda, że wszyscy, których aresztował Muller, zasługują na pomoc. Ale niektórzy bardziej zasługują, proszę panów!
– Czemu? – zdziwił się ksiądz.
I Mertel, i Kortori pragnęli udzielić odpowiedzi Hawryłce, lecz wyprzedził ich swym „luzackim" basem Stańczak:
– Bo wszyscy są równi, ale niektórzy są równiejsi, jak to w życiu, ksiądz jeszcze nie dostrzegł tego? Równość, tak biologicznie, jak i psychologicznie czyli mentalnie, to brednia, wbrew agitacjom jakobinów i bolszewików, i wbrew temu, co reklamował najwyższy przełożony księdza, Galilejczyk.
– Jezus Chrystus chciał tylko, żeby maluczcy… – próbował argumentować Hawryłko, lecz profesor nie dał mu skończyć.
– Chciał, aby wszyscy byli maluczcy, lub żeby wszyscy byli średni, w każdym razie podobni do siebie duchowo niczym parówka do parówki, proszę księdza! Tymczasem egalitarystyczny punkt widzenia jest całkowicie na bakier z biologią, z cywilizacją i z sensem, to czysty absurd.
– Pan się powtarza, profesorze! – burknął Malewicz.
– Nigdy nie dość powtarzania, że ideologia egalitaryzmu jest takim samym kłamstwem jak każdy system, który zawdzięczamy ideologom! Glina, z której ideolodzy próbują ulepić nowego człowieka, zawsze okazuje się błotem…
– Nie wszyscy ideolodzy! – obruszył się Sedlak.
– Pan jest adwokatem Hegla czy Marksa, drogi poczmistrzu? A może kauzyperdą drugorzędnych dialektyków – Engelsa, Lenina bądź innego kretyna?
Nim Sedlak zdążył odwarknąć Stańczakowi, nad stołem przepłynął łagodny głos doktora Hanusza:
– Drogi panie profesorze – pan, jako filozof, tworzy…
__ Właśnie! – wyrwał się Brus. – Ja mam
już tego dosyć, i panowie chyba też!… Wszystkie te pokićkane pseudofilozofie i pseudopsychologie, wszystkie te pieprznięte konstrukcje myślowe naciągane tak, że gumki w majtkach pękają…
Przerwało mu wejście, a raczej wbiegnięcie
Bartnickiego.
– Proszę mi darować spóźnienie, panie hrabio! – wysapał jubiler.
– Jest pan gotów? – zapytał gospodarz.
– Właściwie tak, panie hrabio.
– Więc niech pan siada, niech pan je i niech pan się przyłączy do dyskusji.
Bartnicki zajął wolne krzesło między Malewiczem a Godlewskim, i spytał radcę szeptem:
– O czym dyskutujemy?
– O zaletach i wadach loteryjnego ratowania skazańców.
Krzyżanowski wykorzystał chwilę zbiorowego milczenia, przynaglając:
Panowie, ciągle odbiegamy od tematu! Nie czas na filozoficzne spekulacje, żarciki albo jałowe wymiany intelektualnych poglądów! Mamy rozstrzygnąć życiową kwestię…
– Raczej śmiertelną – uściślił Stańczak. – Co ma zresztą ten sens, że tylko wobec śmierci wszyscy jesteśmy równi, choć i tu niezupełnie, bo jedni umierają młodo, a inni dożywają sklerozy, więc może zastosujmy kryterium wieku. Uznajmy, że trzeba ratować najmłodszych spośród aresztowanych, bo oni przeżyli najmniej.
– I to, pańskim zdaniem, byłby wybór sprawiedliwy? – zdumiał się aptekarz.
– A czy ja powiedziałem, że sprawiedliwy, drogi pigularzu? Proszę bardzo – wybierzmy najprzystojniejszych, będzie to wybór taki sam. Albo najgrubszych…
– Z takimi błazeństwami kojarzy się panu sprawiedliwość?
– Nie, ponieważ zasadniczo nie wierzę w sprawiedliwość. Każdy nasz wybór będzie głupi. Czy będziemy losować, czy będziemy argumentować – to wszystko jedno.
– To wcale nie jest wszystko jedno! – zaoponował energicznie Kortoń. – Są wśród tych dziewięciu ludzie nie tylko bardzo zasłużeni, ale i bardzo potrzebni, proszę panów!
– Każdy jest potrzebny swojej rodzinie, bracia – rzekł Hawryłko.
– Ale niektórzy są potrzebni wielu rodzinom! Bardzo wielu rodzinom!
– Mówi pan o dyrektorze szpitala, o panu Stasince? – spytał Malewicz.
– Nie, mówię o ludziach potrzebnych całemu narodowi! Takim człowiekiem jest pan Trygier, dyrektor tartaku!
– Dlaczego właśnie on?
– Bo… ręczę panu, panie radco, że właśnie pan Trygier musi być wykupiony!
Malewicz nie ustąpił:
– Współczuję każdemu, jednak moim zdaniem tacy ludzie jak ordynator szpitala miejskiego, profesor Stasinka, są społeczeństwu bardziej potrzebni niż pan Trygier.
– A to dlaczego?!
– Dlatego, że ordynatora szpitala potrzebujemy do ratowania wielu pacjentów, a dyrektora tartaku do przerabiania lasu na tarcicę – to chyba jest jakaś różnica, co?! – zirytował się Malewicz.
Kortoń spuścił z tonu:
– Ależ ja nie mam nic przeciwko profesorowi Stasince. Zresztą są trzy miejsca. Niech będzie Trygier, Stasinka i…
– I pan leśniczy Ostrowski! – uzupełnił Mertel.
– Właśnie, i pan leśniczy Ostrowski! – zgodził się Kortoń.
Po raz pierwszy zabrał głos Bartnicki, przerywając krojenie ogórka:
– Moment, moment, proszę panów! Spóźniłem się, więc nie wiem jaką grę panowie grają tutaj, ale może rozpatrzymy inne kandydatury również…
– Pan dyrektor kinematografu rozgrywa gierkę endecką, chcąc uratować partyjnego kumpla – wyjaśnił Bartnickiemu Brus. – Jeno nie zauważył, że tu wokół stołu siedzi trzynastu ludzi, i nie zrozumiał, że decyzję musimy wspólnie podjąć!… Jak każdy ma swojego kandydata, to i ja mam swojego też. Proponuję, żeby pan sędzia Iwicki został wykupiony!
Mecenas Krzyżanowski bezzwłocznie temu przyklasnął:
– Popieram propozycję pana magistra!
Kortoń spojrzał na Mertla i uniósł się, odsuwając krzesło. Mertel wstał również. Podeszli do szklanej ściany między salonem a tarasem, i odwróceni ku niej szeptali gorączkowo. Na zewnątrz przybywało chmur i zrywał się coraz silniejszy wiatr, zwiastujący, że idzie burza. Wewnątrz było już mglisto od dymu, palili prawie wszyscy zaproszeni. Bartnicki, aby nadrobić spóźnienie, koił głód wcinając szynkową jak automat, lecz między dwoma kęsami przypomniał sobie czołowego kupca wśród swoich klientów: