Выбрать главу

– Jako największy polski trefniś, prawdziwy spadkobierca Zagłoby, jest pan, panie profesorze, dwu stuprocentowy m Sarmatą, ale to nie czas na pogaduszki! – interweniował mecenas zmobilizowany wzrokiem hrabiego. – Wróćmy do tematu, panowie…

– A do którego wątku? – zapytał Kłos. -Była mowa o aresztantach, o Żydach, o Cyganach, o niezapomnianej przez pana naczelnika prasie endeków…

– Ja pamiętam też czerwone szmatławce, które z pewnością stanowiły ulubioną lekturę pana Sedlaka! – huknął Mertel.

– Lewicowa prasa nie atakowała Żydów! – wygłosił twardo Sedlak.

– Zgadza się, nie atakowała swoich wydawców, redaktorów, klientów i czytelników. Atakowała Polaków i próbowała oduczyć polską młodzież patriotyzmu!

– Bzdury! Atakowała szowinizm i ksenofobię ciemnogrodu, panie Mertel! Propagowała zasady społecznej sprawiedliwości, równości, godności proletariuszy…

– Długo będzie nam pan cytował te pierdoły, te frazesy z wypocin Marksa i Engelsa, panie naczelniku? – spytał Kortoń. – Tu nie narada sztabowa bolszewickiej jaczejki…

Sedlaka ogarnęła furia. Ryknął;

– Jakim prawem?!!…

– Prawem, a nie lewem, towarzyszu! Sedlak spojrzał wokoło i jęknął, choć głosem

wciąż agresywnym;

– Panowie, ja nie jestem komunistą!

– A ja nie jestem hedonistą i fajczarzem -zadeklarował Stańczak, rozsiewając dookoła swej głowy kłęby wonnego dymu.

– Ale ja naprawdę nie jestem komunistą, panowie! I nigdy nie byłem komunistą!

– Zupełnie tak samo, jak towarzysze Trocki, Stalin i Lenin – rzekł Mertel. – Oni też mieli komunizm głęboko w tyłku, chodziło im tylko o władzuchnę, czyli o szmal, ale w gębie mieli pełno komunizmu, czyli „sprawiedliwości społecznej", „wspólnej własności środków produkcji", „praw proletariackich" i „wyzysku ludu

pracującego".

– Panowie, dajcie panu naczelnikowi święty spokój – zainterweniował Stańczak. – On rzeczywiście nie jest komunistą.

– Więc dlaczego kłapie dziobem jak czerwony? – spytał Mertel.

– Ponieważ jest marksistą, czyli adeptem kultu Marksa. Wybrał sobie bożka o dużym stopniu kalectwa umysłowego, lecz nawet wielcy bogowie starożytnej Grecji nie byli bez wad i bez grzechów. Taki Zeus…

– Co pan ma przeciwko Marksowi, panie profesorze? – spytał Sedlak.

– Co mam przeciw Marksowi? Jego złe podejście do mnie, ergo do człowieka, panie naczelniku.

– Złe podejście do człowieka? Czy pan oszalał?! Marksistowska koncepcja człowieka…

– To koncepcja jednowymiarowa, uboga jak zupa z brukwi – przerwał Sedlakowi profesor. – Pozbawiona wyobraźni, mitologii czy choćby właśnie ożywczego szaleństwa. Dla Marksa człowiek to nieskomplikowany „homofaber", robociarz, producent bez życia wewnętrznego, tyle, że siłacz zdolny obalać bogów. Dużo trafniej widzieli człowieka Montaigne, Szekspir czy Pascal, wedle których „homo sapiens" to „homo de-mens", szaleniec i kuglarz, istota wieloraka, złożona, nosząca pod czaszką cały kosmos snów, fantazmatów i marzeń.

– I duszę – dodał Hawryłko. – Duszę pełną Boga, gdyż stworzoną przez Boga.

– Raczej pełną Biblii, drogi księżulu – skorygował profesor. – Biblii tak bardzo bliskiej „Kapitałowi" i teoriom komunizmu, a zarazem jak dalekiej, jak im wrogiej. Wrzuć człowieka do kałuży i głoś mu, by poprzestał na tym miejscu gdzie umieściła go Opatrzność -a udowodnisz, że jesteś wyznawcą porządku biblijnego, nie zaś walki klas. Summa summarum – gdy spojrzymy…

– Nie chce być złośliwy, panie profesorze, zresztą nie umiałbym być równie złośliwy co pan

– wtrącił Hanusz – jednak pragnę spytać: kogo pan bardziej lekceważy, Boga czy Marksa?

– Więc zauważył pan, doktorku, jak są podobni? Te imponujące brody, niby srebrne cokoły fizjonomii proroków!… Odpowiem panu – Boga nie lekceważę, chociaż mam wobec Niego stosunek inny zupełnie aniżeli ci wszyscy, co biegają do kościoła licząc na Niebo po znajomości.

– Gadaj pan zdrów, profesorze, nie zrazisz wierzących! – obruszył się Kortoń. – Nie po to chodzimy klękać u stóp krucyfiksów.

– A po co?! – zdziwił się Sedlak. – Po uzyskanie odpuszczenia za zabójstwo prezydenta Narutowicza, panowie endecy?

Kortoń zerwał się, mając kułaki ściśnięte i mord we wzroku, lecz tym razem nie Krzyżanowski czy Godlewski, lecz sam hrabia przerwał scysję, mówiąc grzmiącym głosem feudała:

– Dosyć, panowie! Dosyć tych awantur, nie chcę tu już widzieć żadnych bijatyk! Również bijatyk partyjnych na słowa, bo zebraliśmy się w zupełnie innym celu. Przypominam, że mamy ustalić kto zostanie wykupiony z rąk Gestapo. Mertel przypomniał swoje:

– Mamy też obowiązek patriotyczny! Powtarzam: panowie Trygier i Ostrowski muszą być wykupieni dla… dla racji wyższych, ogólnonarodowych, nie waham się rzec: w imię racji stanu. Myślę, że wszyscy tu obecni, może za wyjątkiem pana poczmistrza, dobrze to rozumieją…

– Nie wszyscy, panie Mertel – rzekł Malewicz.

– Ja również nie – dodał Hanusz.

– A jeśli idzie o propozycje – kontynuował radca – to sądzę, że wśród wykupionych winni być: dyrektor Kuźmicz, burmistrz Wencel, no i profesor Stasinka z całą pewnością.

– Popieram te kandydatury, proszę panów -ogłosił Sedlak. – Kuźmicz koniecznie!

– Tak więc… – chciał finalizować dysputę Krzyżanowski.

– I koniecznie pan sędzia Iwicki! – zawołał aptekarz.

Mertla ogarnęła pasja:

– No to pięknie! Już mamy czterech: Kuźmicza, Wencla, Stasinkę, Iwickiego, czyli bez Trygiera i Ostrowskiego! Do ciężkiej cholery – dla tych dwóch miejsce musi być! Ludzie, czy wy nie rozumiecie, że…

– Panowie, tak można się kłócić przez kilka dób! – wyhamował Mertla redaktor Kłos. -Rozstrzygnijmy głosowaniem, niech zadecyduje większość zebranych.

– Racja! – krzyknął naczelnik urzędu pocztowego.

– Owszem, to bardzo słuszna propozycja – przyłączył się jubiler.

– Też tak uważam – zgodził się policjant.

– A dlaczego większość? – spytał dyrektor sali kinowej.

Mertel powtórzył pytanie, jakby był echem Kortonia:

– Właśnie, czemu większość, proszę panów?

– Dlatego, że większość to więcej niż mniejszość – wyjaśnił mu Bartnicki.

– Tylko z matematycznego punktu widzenia.

– Również z demokratycznego – poprawił Kłos. – Na większości zasadza się każda demokracja.

– A ochlokracja to nie? – spytał profesor, uśmiechając się kpiarsko.

– Mówię o prawdziwej demokracji!

– Tak? I co pan uważa za prawdziwą demokrację?

– Wolny wybór, profesorze, wolny wybór.

– Czyli jaki?

– Taki, który jest nieprzymuszoną demonstracją wielu ludzi myślących identycznie. A więc głosujących tak samo.

Stańczak pokiwał głową ze zrozumieniem:

– Jasne! Jeżeli duża liczba wierzących w to samo stanowi argument, wtedy łatwo dojść do wniosku; żryjmy gówna, przecież miliony much nie mogą się mylić!

– Pan znowu żartuje, panie profesorze! – westchnął Kłos. – Ma pan coś serio przeciwko demokracji?

– Niewiele, kochany redaktorka Tylko to, że w demokracji głosy ludzi wykształconych, ludzi rozsądnych i ludzi uczciwych liczą się tak samo jak głosy analfabetów, łotrów i prostytutek. A ponieważ w każdym państwie jest więcej głupków, szubrawców i kobiet źle się prowadzących niż ludzi rozumnych i prawych – to trzeba przyznać, że demokracja nie jest bezbłędna jeśli patrzeć na nią od strony wyborczych urn.

Duży ścienny zegar wybił godzinę, detonując kolejną interwencję mecenasa Krzyżanowskiego:

– Panie profesorze, pańskie spekulacje, sofizmaty i bon-moty są zachwycające, tylko myślę, że w naszej sytuacji są one stratą czasu. Brak czasu na takie popisy, gdy chodzi o ludzkie życie! Jestem za propozycją pana redaktora, niech decyduje większość.

– Racja, panowie, racja! – ożywił się przodownik Godlewski. – Nie widzę przy tym stole prostytutek i analfabetów. Pan redaktor, mówiąc o wyborze, mówił o wyborze dokonywanym przez ludzi pierwszorzędnych… znaczy solidnych, prawda?