– Najgorsze jest to, proszę panów, że Muller żąda, by mu wskazać tych czterech!
– Co?!!!
Ów chóralny krzyk wydało kilka gardeł, ale przodownik Godlewski jeszcze nie rozumiał:
– Nie rozumiem, panie hrabio. No… przecież właśnie wybraliśmy tych czterech i wskażemy ich…
Hrabiego uprzedził Krzyżanowski, tłumacząc Godlewskiemu:
– Panie przodowniku – Muller zażądał, by oprócz czterech do wykupienia wskazać również czterech do aresztowania.
– Do zamiany! – pomógł Brus.
– Czyli do rozstrzelania! – spuentował Malewicz.
– I pan przyjął to żądanie, panie hrabio? -zdziwił się Hanusz.
– Ja tylko wysłuchałem Mullera, natomiast przyjąć lub odrzucić to żądanie musimy razem, tutaj i teraz, proszę panów.
– A jeśli odrzucimy?
– Wówczas nie dojdzie do transakcji, cała sprawa upadnie, bo ten drugi wymóg Muller postawił jako warunek sine qua non.
Malewicz klepnął się dłonią w kolano, niby człowiek rozbawiony świetnym żartem.
– Więc to dlatego… dlatego spotkał nas zaszczyt siedzenia przy rodowym stole Tarłowskich hrabiów! Chce pan, panie hrabio, uczynić odpowiedzialność za zbrodnię odpowiedzialnością zbiorową, przerzucić ją na nasze sumienia!
– Rzeczywiście, panie radco – przyznał Tarłowski. – Na was i na mnie. Sam nie mógłbym tej decyzji podjąć.
– Takiej decyzji nikomu nie wolno podejmować, bracia! – zagrzmiał Hawryłko, piorunując hrabiego wzrokiem.
Kilka osób (Malewicz, Hanusz, Brus i Sedlak) przytaknęło księdzu, kiwając głowami. Lecz wstał tylko doktor. Odsunął krzesło gwałtownie, aż zaskrzypiały klepki pawimentu, i wycedził nienaganną francuszczyzną:
– Merci bien, monsieur le comte! Je ne veux pas participer! [1]
l ruszył ku drzwiom bez pożegnania. Ośmielony przez Hanusza Brus wstał także, mówiąc:
– Pan chyba sfiksował, panie hrabio, sądząc, że weźmiemy udział w tym… w tym zabijaniu! Ja również powiadam: pas! Nie akceptuję tej brudnej gry!
Będącego już blisko drzwi Hanusza dogonił zjadliwy głos Mertla:
– Mes felicitations, cher docteur!… Oh, pardonnez moi – cher directeur! [2]
Hanusz odwrócił się zdziwiony.
– Pan mówi do mnie?
– Najwyraźniej tak, bo tylko pan wśród nas jest lekarzem, cher docteur. A mówię po francusku, bo pan tak ładnie się odezwał tym językiem ludzi kulturalnych. Jeszcze raz: mes felicitations, monsieur le directeur! [3]
– O co panu chodzi?!
– Zadziwiające!… Mówi pan tak dobrze po francusku, a nie zrozumiał pan prostego wyrażenia? Złożyłem panu gratulacje, panie dyrektorze szpitala miejskiego!
– Nie jestem dyrektorem, panie Mertel!
– Dzielą pana od tego tylko cztery kroki. W momencie, kiedy pan przestąpi próg i opuści nas, nie chcąc brukać swego sumienia – zatwierdzi pan wyrok na profesora Stasinkę, którego przecież mamy wykupić.
Hanusz przyłożył sobie dłoń do czoła, jakby pragnął sprawdzić temperaturę, i szepnął:
– A nie mówiłem?… Przewidziałem ten zarzut…
– Tak, mówił pan już o tym, i to bardzo rozczulająco, nieomal się popłakałem ze wzruszenia! – ciągnął bezlitośnie Mertel. – Czy teraz będę musiał zapłakać nad pańską niewdzięcznością wobec przełożonego, panie Hanusz? Czy pan wie co pan robi? Czy to ma być takie nieskomplikowane – profesor Stasinka idzie pod mur, a zastępca profesora obejmuje jego fotel, jego gażę, cały jego urząd? Ca m'est bien egal [4], lecz…
– Jak pan śmie tak mówić?! To podłość, panie Mertel!… Zresztą moja absencja nie zmieni wyniku głosowania.
– Pańska absencja, doktorze – wsparł Mertla Kortoń – zarazi innych nadwrażliwców i spowoduje sekwencję uchylania się od odpowiedzialności dla jakichś prywatnych kalkulacji. Kiedy pan wyjdzie – wyjdzie jeszcze kilku, których już parzą te krzesła, mógłbym ich wskazać bez trudu. I wtedy cała inicjatywa runie, nie uratujemy nikogo.
– Ale i nie zabijemy nikogo! – stwierdził Brus.
– Przeciwnie, zabijemy najwartościowszych, bo nie wydrzemy ich z rąk Gestapo, mimo że los dał nam taką szansę!
– Tylko że jak komuś los daje obok szansę awansu… Cóż, stołek dyrektorski to stołek dyrektorski… – wycedził Mertel, dziurawiąc wzrokiem Hanusza.
– Na miłość Boską, ja nie dlatego! – zaperzył się Hanusz. – Ja po prostu uważam, że… że nie powinniśmy…
– Pan po prostu uważa tak samo, jak pan magister Brus – że panu nie wypada uświnić sobie rączek! – strzelił do lekarza Kortoń. – Że pan nie będzie się bawił w kata! Bo pan jest taki przyzwoity…
– Staram się, panie Kortoń, czego po panu nie widać! – odwinął Hanusz. – Staram się być przyzwoity!
– Pewnie! Tak samo przyzwoity, jak szanowny pan poczmistrz, który żyje tylko dlatego, że kilka lat temu profesor Stasinka operował mu flaki, wyciągając z grobu skalpelem! A teraz pan Sedlak, przy pańskiej pomocy, i może przy pomocy innych wrażliwych, wyśle profesora Stasinkę do grobu, i w ten sposób podziękuje mu za uratowanie życia.
Sedlak nie przejął się tą złośliwością, skwitował ją partyjnie:
– Endecy bredzą z natury rzeczy, ale pan, panie Kortoń, wykazuje zdumiewające kalectwo umysłu nawet jak na endeka!
– To wariat! – uzupełnił Brus.
– Pan też jest czerwony? – zapytał Brusia Kortoń.
– Nie, tylko normalny. A pan chyba naprawdę zwariował! Pana trzeba by przezwać świnią, skończoną świnią, i zrobiłbym to, gdybym nie
sądził, że pan jest chory umysłowo, pan jest kompletny wariat!
– No to mnie też zapiszcie do wariatów! -wybuchnął Mertel. – I pana hrabiego, i pana mecenasa, i pana redaktora, bo oni myślą analogicznie!
– Proszę w moim imieniu nie mówić! – zastrzegł się Kłos.
– Mówię w imieniu tych wszystkich, dla których słowa ojczyzna i patriotyzm coś znaczą!
– A Bóg i honor? Bóg i honor, proszę panów! – włączył się Stańczak. – Wśród naszych świętych triad Bóg – honor – ojczyzna górą! Dla reszty dziewczyna – wino – śpiew!
– Panie profesorze, dość tych wygłupów! -zażądał Kortoń.
– Czemu? Ja jestem Polak mały, a mój znak to orzeł biały!
– Pański znak, profesorze, to pijana kura!
– Dom wariatów! – westchnął Bartnicki.
– Rzeczywiście przytaknął Mertel. – Szkoda, że nie dom patriotów! Ale być może nie wszyscy tutaj są abnegatami. Zróbmy głosowanie…
– Mam w dupie pańskie głosowanie! – wzruszył ramionami Sedlak.
– W dupie to pan masz siedzącego tam cykora, panie Sedlak – cykora, że by was przegłosowano! Że wygraliby ludzie, którzy nie unikają tej brudnej, według was, gry!
– A pańskim zdaniem ona nie jest brudna? – spytał doktor Hanusz.
– Moim zdaniem trzeba za wszelką cenę uratować ludzi, których przegłosowaliśmy do wykupienia, panie Hanusz!:
– Za wszelką cenę?
– Tak!
– Są ceny zbyt wysokie, i monety zbyt kosztowne w pewnych sytuacjach, więc niech pan nie nadużywa słów – zwrócił Mertlowi uwagę radca Malewicz.
Profesor Stańczak znowu przerwał półdrzemkę z otwartymi powiekami, bo usłyszano jego baryton:
– Wcale nie nadużył słów. To raczej wy, panowie aniołowie, żonglujecie po kuglarsku sylabami, pragnąc obronić dziewictwo swych sumień, trochę dla mnie wątpliwe, bo każdy z was żyje parędziesiąt lat, więc musiał nie raz utracić
błonę dziewiczą. Zbyt wysokie ceny, zbyt kosztowne monety… Śmieszne!
– To tak, jakby pan głosił, że moralność jest śmieszna, że etyka jest warta śmiechu, panie profesorze! – powiedział z wyrzutem ksiądz Hawryłko.
– Nie, księżulu, ja mówię o… o groszu czynszowym za codzienne życie w wilczym stadzie. O kupowaniu sobie furtek ucieczki i dróg ewakuacji. Wszystko jest monetą, każda nasza myśl i każde działanie, i wszystko jest waluciarnią -sfera umysłu i sfera czynu. Raz – że każda nasza myśl i każde działanie ma cenę, którą trzeba zapłacić życiu bezwarunkowo. Dwa – że wszystko, co myślimy i co robimy, ma równie realny jak moneta awers i rewers. Weźmy przykład pierwszy z brzegu, pierwszy lepszy adekwatny do naszej sytuacji dzisiejszej. „ Wiara przenosi góry", ergo: „Trzeba chcieć, aby móc", ergo: „Dla chcącego nie ma nic trudnego". Tak mówi przysłowie, i słusznie mówi. Wszakże istnieje również „prawo odwrotnych skutków" im usilniej staramy się czegoś dokonać, tym mniejsza szansa, że się nam uda. I to też jest prawda.