– Nie dam szargać mego nazwiska, i sam też nie będę go szargał! Gdybym się zgodził na to, czego żąda Muller, mój ojciec wstałby z grobu i dałby mi po pysku!
– Amen! – przytaknął zjadliwie wicedyrektor szkoły. – Pański ojciec już dawno winien pana solidnie złoić po pysku! Dobrze jednak, iż wciąż się pan go boi. Dzięki temu zachowa pan nie tylko proletariacką godność, lecz i kanoniczną świętość, przynajmniej dzisiaj.
– Cokolwiek zachowam, będzie to dużo więcej niż pan, panie Mertel, przejął od swego starego, który podobno był człowiekiem bardzo przyzwoitym.
Mertla to zdanie nie rozgniewało. Zrobił minę tak zamyśloną, jakby ujrzał swego ojca blisko stołu, i rzekł łagodnym głosem:
– Mój ojciec, panie Sedlak, nauczył mnie czegoś innego, czegoś, co się pewnie panu nie spodoba, i czego w ogóle pan nie zrozumie, wiec zinterpretuje to pan jako propagowanie łajdactwa, ale opowiem panu. Mój stary twierdził, że bycie człowiekiem polega na unikaniu szukania doskonałości, i na nie praktykowaniu moralnego ascetyzmu, bo płaci się za to w życiu zbyt wielką cenę. Twierdził, że taka ludzka ułomność jest czymś lepszym niż świętość, której trzeba się wystrzegać bardziej od nikotyny i alkoholu. Zanim pan…
– I tego samego naucza pan swoich uczniów, panie pedagogu? – wtrącił się Sedlak, lecz Mertel nie przerywając dokończył ostatnie zdanie:
– … Zanim pan włoży aureolę na czółko, niech pan chociaż wysłucha co proponuje mecenas Krzyżanowski.
Sedlak lekceważąco strzepnął dłonią okruch ze stołu i poszukał wzrokiem wsparcia u Malewicza. Ten przybrał minę człowieka rozdartego:
– Panie naczelniku, ja też mam… lub raczej miewam… ochotę wyjść, lecz…
– Jak to miewam?
– Bo raz mam ją, a raz nie, biję się z myślami.
– Co tu jest do bicia się z myślami?! Sprawa jest prosta, panie radco!
– Widocznie nie jest taka prosta, gdy tylko niektórzy z nas chcą wyjść, a wciąż nikt nie wyszedł. Ja nie biję się z myślami dlatego, bym miał wątpliwości co do moralnej oceny żądania Mullera i akceptacji tego żądania. Biję się z myślami, bo zastanawiam się nad czymś innym. Wyjść jest łatwo. Lecz czy nie należy zostać, choćby dlatego, by nie zostali tu sami zwolennicy podporządkowania się makiawelizmowi Mullera? Zostać i przekonać ich, że się mylą?
– Panie radco, z tej samej przyczyny ja nie wyszedłem, tylko wróciłem do stołu – rzekł Hanusz.
– I ja, i ja, bracia, po to właśnie wciąż tu jestem – oznajmił ksiądz Hawryłko.
– A ja, nim podejmę decyzję, chciałbym, żeby pan mecenas był łaskaw wytłumaczyć nam co oznaczałoby mniejsze zło w naszym przypadku – zadeklarował redaktor Kłos. – Bo te szpitalne przykłady z lekarstwami i operacjami to zupełnie inna bajka, to mnie nie przekonało, panie mecenasie.
– Wyjaśnię panu, i nie tylko panu – ucieszył się Krzyżanowski. – Kolegów, którzy już zamierzają iść, proszę o cierpliwość. Jeżeli was nie przekonamy, wyjdziecie później, siłą nikt was nie będzie trzymał. Jak słusznie podniósł pan radca Malewicz – wyjść jest najłatwiej…
– Lub najtrudniej – skorygował ksiądz. – Dużo łatwiej jest mówić, gdy dostało się obrotny język. Sądzę, bracia…
W tej chwili profesor Stańczak uznał się za wyzwanego:
– Ksiądz ma na myśli kazania coniedzielne? Hawryłko nie dał się wybić z konceptu:
– … Uważam, że nie powinniśmy nawet mówić o tym, bracia, nie powinniśmy dyskutować o tym, nie powinniśmy przykładać rąk…
Ale profesor nie należał do retorów, których można bezkarnie zagłuszyć:
– Tylko umyć rączki, tak, wielebny pasterzu? Bo umyć rączki można jeszcze łatwiej niż machać ozorem, prawda?
– Pańską metodą argumentacji…
– Nie mówimy o mojej metodzie, tylko o metodzie Poncjusza Piłata, wielebny – o umywaniu rąk!
– Wyłącznie ty o tym mówisz, synu.
– Na syna księdza to jestem chyba trochę za zgrzybiały. A mówię dlatego właśnie, żeby przypomnieć księdzu kolegę Piłata… Pamięta go ksiądz?
Hawryłko zamilkł, jakby go uderzono w twarz. Znowu po sali rozpełzło się krępujące milczenie. Przerwał je Malewicz, wyrzucając Tarłowskiemu:
– Gratulacje, panie hrabio! Jest pan wielkim łowczym!
– Że co? – zdumiał się hrabia.
– Że to nie pałac, tylko klatka bez wyjścia, panie hrabio.
– Ależ, panie radco, pańska złośliwość jest doprawdy nie na miejscu!
– Moja złośliwość jest dużo mniejsza od pańskiej perfidii, a pańska perfidia jest równa perfidii Mullera, panie hrabio, tylko przybrała inną formę.
– Doprawdy, pan sobie pozwala…
– Pozwalam sobie mówić co myślę, a myślę w ten sposób, gdyż profesor Stańczak właśnie mi to uświadomił wspominając o prokuratorze rzymskim Judei, Piłacie Poncjuszu, panie hrabio…
– Przecież ja nie umywam rąk, panie Malewicz!
– Nikt już nie może ich tutaj umyć, tak jak nikt już nie może tutaj zrobić czegokolwiek, co byłoby bez skazy. Pan, w swojej perfidii, przewidział to bardzo dokładnie…
Malewicz rozejrzał się po wszystkich fizjonomiach i zakomunikował głośno:
– Uświadomcie sobie i wy, szanowni współbiesiadnicy, że pan hrabia zamknął nas w takiej klatce, w której nie ma dobrego życia i z której nie ma dobrego wyjścia. Żadnego dobrego wyjścia! Każda decyzja, którą panowie podejmiecie, będzie zła, żadna nie zostawi wam sumienia w spokoju!
– Jak to żadna? – zdumiał się Godlewski.
– Żadna, panie przodowniku. Przyjąć warunek Mullera – znaczy stać się oprawcą. Czy
współsprawcą, na jedno wychodzi. Odrzucić żądanie Mullera, lub wyjść stąd nie biorąc udziału – znaczy odebrać czterem ludziom, których możemy wykupić, szansę uratowania życia. Bez wątpienia to drugie byłoby właśnie złem mniejszym, bo nikt spośród nas nie musiałby dręczyć się do końca życia myślą, iż wydał kogoś w gestapowskie łapy… Ale myśl, że na przykład profesor Stasinka mógłby zostać uratowany, gdybyśmy znaleźli jakieś sensowne rozwiązanie – też będzie wielkim ciężarem na sumieniu…
– Jakie sensowne rozwiązanie?! – wrzasnął aptekarz. – Jakie tu można znaleźć sensowne rozwiązanie, do cholery?!!
– Właśnie to chciałem usłyszeć z ust mecenasa Krzyżanowskiego nim sam zadecyduję jak postąpić, ale szczerze mówiąc wątpię, czy usłyszymy coś, co mogłoby stanowić balsam dla sumienia – odparł Malewicz. – Siedząc tu, przez cały czas też szukam rozwiązań, szukam jakiejś furtki, i bez skutku… Z tego salonu nie można wyjść dziewicą! Jeśli ktoś się jeszcze łudzi, że można – radzę pozbyć się złudzeń!
– Panowie – rzekł Kłos – dajmy mówić mecenasowi. Wciąż czekam, by pan mecenas wyeksplikował na czym konkretnie polegać będzie mniejsze zło w tym przypadku.
Wszystkie źrenice uczepiły się Krzyżanowskiego. Ten zgasił papierosa, uwolnił chustką nos od alergicznego kataru, któremu palenie bardzo szkodziło, i przystąpił do rzeczy, ale nie do konkretnej rzeczy:
– Panowie, całkowicie się zgadzam z diagnozą pana radcy Malewicza – stąd nie można już wyjść dziewicą. Jeśli ktoś myśli, że zachowa czyste sumienie, bo zaniecha udziału w dyskusji i decyzji, lub po prostu wyjdzie, żeby nawet nie słyszeć tego – to będzie tylko sam siebie oszukiwał!
– Panie mecenasie – zirytował się doktor Hanusz – mieliśmy usłyszeć nie tę powtórkę diagnozy pana radcy, tylko co tu jest mniejszym złem według pana! Przez co ja rozumiem propozycję konkretną i szczegółową. Powie nam pan to w końcu?
– Chętnie, panie doktorze. Sprawa jest bardzo prosta. Otóż… nie muszę panom tłumaczyć, bo sami wiecie ilu mamy w Rudniku mętów. Złodziei, bandytów, nachalników różnych, szumowiny wszelakiej. Wieczorem można spacerować bezpiecznie tylko na rynku i po głównych ulicach. Jest dużo gorzej niż przed wojną. To zresztą normalne, bo wojna zawsze przynosi rozprzężenie obyczajów i nasilenie przestępczości. Mam pytanie do pana przodownika Godlewskiego: czy są w Rudniku bandziory, o których policja wie z całą pewnością, że parają się zbrodniami, lecz nie może ich aresztować, bo brak świadków lub konkretnych dowodów dla trybunału?
Godlewski przyznał bez wahania:
– Nie jeden, panie mecenasie! Kilku by się znalazło!… A „Precel" to najgorszy!… Znaczy Karwowski Leon. To cała rodzina nożowników, od pokoleń tną każdego niefartownego, każdego, kto im się nie spodoba, albo jak coś mają do człowieka, panie mecenasie. Zeszłego roku nad rzeką dziewczynę zadźgał, bo mu nie chciała dać po dobrej woli…