– Łukasz przyniesie świece, proszę panów.
AKT V
Trzy trójramienne kandelabry o grubych świecach i dwie lampy naftowe dawały wystarczające światło. To światło modelowało twarze trochę upiornie przy pomocy żółtego blasku i kontrastów rodem z krypty lub z gabinetu czarnej magii. Wichura i ulewa, grając za szybami swój koncert, potęgowały atmosferę bliską tajemnicy masońskich lóż czy zebrań spiskowców, co chcą przebudować świat. Gdy wrócili ostatni „potrzebujący", którzy udali się do toalety wykorzystując przerwę – wznowiono dyskurs.
– Panowie, czas mija, a my odbiegamy od tematu zbyt często! – rozpoczął mecenas Krzyżanowski. – Weźmy się za fakty, a porzućmy spekulacje.
– Pan pije do mnie, mecenasie?!… – fuknął profesor, czując wzrok Krzyżanowskiego na swoim obliczu.
– Do pana przede wszystkim, panie Stań-czak! Nikt częściej niż pan nie ucieka tutaj od faktów ku spekulacjom.
– Filozof to człowiek, którego fakty, zjawiska i nazwiska nie interesują, on szuka praw!
– Ale pan nie został tu zaproszony jako filozof! – warknął Mertel.
– A jako kto?
– Jako obywatel Rudnika!
– To nie zmieniło mojej profesji. Dalej jestem filozofem, i mam zamiar pozostać nim aż do zgonu. Oczywiście za pańskim łaskawym przyzwoleniem, drogi panie!
– A bądź pan sobie filozofem dokąd pan chcesz, tylko nie kradnij nam pan czasu! Tutaj i teraz byłoby lepiej, gdybyś pan, zamiast filozofować, włączył się serio w dyskusję nad sytuacją, jaką Muller stwarza aresztowaniami i szantażami.
– Proszę bardzo – zgodził się Stańczak. -Dajmy Mullerowi tego „Precla" za profesora Stasinkę; za hrabicza dajmy jakiegoś ciężko chorego, któremu zostało tylko kilka dni wegetacji ziemskiej, doktor Hanusz z pewnością ma w szpitalu kilku takich…
– Nie wydam żadnego pacjenta! – sprzeciwił się twardo Hanusz.
– … a za dwóch bojowników o wolność -kontynuował nie robiąc przerwy Stańczak – wydajmy Gestapo dwóch pedałów. Pedałów w Rudniku nie brakuje, jak zresztą wszędzie, a wszyscy wiemy, że są to ludzie bezwartościowi z reprodukcyjnego punktu widzenia. To mnie zresztą zawsze dziwiło: skąd się biorą pedały, przecież oni nie mogą się rozmnażać!
Małe wieź, Mertel, Kortoń, Krzyżanowski i Brus popatrzyli na siebie wymownym wzrokiem, kiwając głowami ruchem mającym demonstrować niesmak lub przypuszczenie, że profesor Stańczak utracił już wszystkie klepki. Kłos wyraził dezaprobatę werbalną:
– To są propozycje z kiepskiego kabaretu! A ponieważ musimy znaleźć jakieś poważne rozwiązanie…
– Niczego nie musimy! – zaprotestował Sedlak.
– Owszem, musimy, to jest absolutna konieczność! – spiorunował go Mertel. – Towarzysz Sedlak nie widzi takiej konieczności, bo sierp i młot przesłoniły mu białego orła, lecz…
Sedlak zerwał się i krzyknął ku hrabiemu:
– Panie hrabio, albo ci ludzie przestaną mnie obrażać, albo ja wychodzę!
– A idź do diabła!… – mruknął pod nosem Kortoń.
– Panowie, jeszcze raz proszę o zaniechanie personalnych przytyków i o kulturę dialogu – rzeki Tarłowski. – Niech pan siada, naczelniku, a panów proszę, by hamowali się ździebko!
Sedlak nie usłuchał. Zamiast siąść, próbował tokować dalej:
– Ci ludzie cały czas prowadzą…,
– Siadaj pan! – ryknął Tarłowski.
Sedlak siadł niczym posłuszny pies. Wówczas Krzyżanowski spytał:
– No więc… czy są jakieś propozycje względem wymiany?… Propozycje serio, bez żadnych umrzyków czy pederastów!
– Tak – zgłosił się Kortoń. – Proponuję Zygę.
Zapadła cisza. Zdziwiony nią Kortoń rozejrzał się wokół.
– No co?… Chyba wszyscy wiedzą kto to jest obywatel Zyga?
– Ja nie wiem – powiedział Malewicz.
– Jest pan tego pewien, panie radco?… -zdumiał się teatralnie Kortoń.
– Tak, jestem pewien. O co panu chodzi?
– Koledze chodzi o to, panie radco – wtrącił się Mertel – że pan Zyga to postać bardzo w naszym mieście znana. Szczególnie znana tym szacownym obywatelom, którzy zawsze mają trochę wolnej gotówki, by móc sobie przypomnieć młodość od czasu do czasu. Pan przodownik z pewnością objaśni pana precyzyjniej, panie radco.
Malewicz spojrzał na Godlewskiego, a ten oświecił profana:
– Leon Zyga, ksywka „Signore". To alfons, rozprowadza kurwy.
– Tak jest, to król miejscowych sutenerów, o którym się mówi, że działa bezkarnie, bo korumpuje policję – uzupełnił Sedlak.
– Że co robi?! – nie zrozumiał granatowy funkcjonariusz.
– Że ma policję w kieszeni, panie przodowniku.
– To nieprawda! – zgrzytnął zębami Godlewski.
– Ja wcale nie twierdzę, że to prawda, panie przodowniku. Ja tylko powiedziałem, że ludzie tak mówią.
– Dlaczego tak mówią?!
– Pewnie dlatego, że ten gość uprawia swój proceder jawnie, i mimo to nigdy nie trafił za kratki.
– Co pachnie służbą dla Gestapo – zauważył Brus. – Wielu konfidentów Gestapo kreci jawnie przeciwko prawu i nie można ich ruszyć.,.
– To byłoby fajnie, gdybyśmy wskazali Mullerowi do wymiany czterech jego kundli, co, panowie? – rozmarzył się Kłos.
– Muller by wtedy zademonstrował nam jak bardzo kocha słowiańskie poczucie humoru, ale ja, panie redaktorze, radziłbym nie sprawdzać głębi jego poczucia! – ściągnął Kłosa na ziemię Krzyżanowski.
– Zyga nie jest konfidentem Gestapo – oznajmił jubiler.
– Skąd pan to wie? – zapytał Hanusz.
– Akurat wiem, i kropka.
– Więc dlaczego jest bezkarny?
Wszyscy spojrzeli na policjanta. Przodownik rozłożył ręce.
– Jak można go wsadzić, psiakrew, kiedy nigdy nie ma świadków?!… Kurwy zaprzeczają i klienci kurew też zaprzeczają!
– Dziwi się pan, drogi przodowniku? – spytał Kortoń. – Każdy by zaprzeczał, i każdy, kto korzysta z usług tego Zygi, będzie go bronił, co być może za chwilę usłyszy pan tutaj.
– To znowu bezczelny szantaż, ja stanowczo protestuję! – wyrwał się Brus.
– Jaki znowu szantaż? – zdziwił się Mertel.
– Taki, że teraz każdy, kto tutaj wyrazi sprzeciw wobec transakcji z Mullerem, będzie uchodził za klienta tego Zygi i jego flam! Ten numer nie przejdzie, proszę panów!
– Pan magister doskonale to ujął – wsparł go Sedlak. – Panowie Mertel i Kortoń ciągle wywierają nacisk, posługując się inwektywami i szantażami, strasząc i obrażając – wszystko razem to zwykła łobuzeria! Ja też sprzeciwiam się oddawaniu Mullerowi kogokolwiek, nawet tego alfonsa, chociaż nigdy nie spałem z jego prostytutką.
– Tylko z prostytutkami jego konkurentów, co? – zainteresował się Stańczak.
– Z żadnymi!… Nigdy nie spałem z prostytutką!
– Współczuję, poczciarzu – nie wie pan, ile pan stracił.
Kortoń usiłował przywrócić dyskusję o meritum wymiany:
– Zyga to zakała, proszę panów! To handlarz żywym towarem! Na drugą stronę oceanu wysyła biedne wiejskie dziewczyny, żeby harowały w burdelach Buenos Aires czy Rio de Janeiro.
– Pan taki oblatany, panie dyrektorze… -zakpił Stańczak.
– Tu nie ma z czego drwić! Zyga to łotr! Do jego kieszeni trafiają pieniądze, które obywatele Rudnika wydają na zepsute kobiety – pieniądze, które powinny być wydane na dzieci i na życie rodzinne!
Stańczak popukał się wskazującym palcem w czoło, mówiąc:
– Bzdura! Płatne dziwki są najtańszymi samicami globu.
– To ma być kolejny żart, profesorze?
– To jest kolejny fakt, kiniarzu. Nawet najdroższa kurtyzana, najkosztowniejsza hetera, będzie tańsza niż przeciętna połowica. Ta druga wysysa z człowieka tysiąc razy więcej, a do tego kaprysi, zrzędzi, szydzi, czepia się o byle co, i tak dalej, czego prostytutki nie robią. Moim zdaniem to również najuczciwsze kobiety globu, bo swoje kurewstwo zwą kurewstewem, bez strojenia fałszywych min i odgrywania pseudoromantycznych teatrzyków.
Doktor Hanusz zapytał Stańczaka:
– Pan to mówi jako praktyk, profesorze? Ile razy był pan żonaty?
– Ani razu.
– No właśnie.
– Co – no właśnie? Że nie mam w tym względzie doświadczenia? A jakie doświadczenia ma większość żonatych głąbów?