– Prawie, przodowniku, bo tam chodziło nie o łotra, tylko o bogacza, który będzie miał trudność przy wchodzeniu do Królestwa Niebieskiego. Notabene mało kto wie, że ten fragment Ewangelii mówi o bramie, a właściwie o furtce w murach Jerozolimy, furtce zwanej „uchem igielnym", gdyż tylko pieszy mógł się nią przecisnąć. Zaś bogacze, jeśli dobrze pamiętam, przez parę wieków kupowali sobie w Kościele całkowite odpuszczenie wszelkich grzechów, nawet „in blanco", czyli po kres żywota. Mieć odpust wszelkich grzechów z góry, zanim się je popełniło – to mi się podoba, księżulu!
– Tych… tych starodawnych błędów Kościół już nie… – próbował tłumaczyć Hawryłko.
– Tak, tak, to już prehistoria. Ale wciąż aktualna jest zasada, że większa radość w Niebiesiech z jednego skruszonego łotra niż ze stu ludzi świętych. Wasz Bóg bardzo się ucieszy mogąc przytulić kapitana Mullera…
– Dosyć tego! – spiorunował filozofa Malewicz, widząc, że Hawryłko znowu ukrył twarz w dłoniach i pochylił głowę. – Dosyć już!
– Jestem identycznego zdania – rzekł Bartnicki. – Pan profesor posuwa się za daleko…
– Doprawdy, waluciarzu?
– Tak, panie profesorze. Przy całym szacunku dla pana erudycji i logiki – ja również nie mogę już tego słuchać. Po co pan się tak znęca nad księdzem proboszczem?
– Drogi waluciarzu…
– Czemu pan się pozwala zwać „waluciarzern", panie Bartnicki? – rozgniewał się Kłos.
– Bo jestem waluciarzem, panie redaktorze, więc to mnie nie obraża.
– A mnie obraża, gdy pan Stańczak mówi: „pigularzu" – zawołał Brus.
– Tak jakby nie był pigularzem! – prychnął Stańczak. - Lub jakby pan Kłos nie był pismakiem! Czy pana obraża termin „glina", panie przodowniku?
– A glinuj se pan, profesorze – wzruszył ramionami Godlewski. - Lecz może już nie napadaj pan księdza proboszcza, co?
– Pytałem właśnie pana Stańczaka dlaczego to robi – przypomniał jubiler.
– Dlatego, że ksiądz proboszcz, strasząc nas śmiertelnym grzechem, nie tylko mija się z prawdą, ale znowu bluźni, gdyż neguje całą istotę bytu swego Boga, cały Jego sens istnienia, Jego zawód!
– Jaki zawód?
– Pan się chyba urywał na wagary z lekcji religii, przyjacielu!… Mówiłem już – tym zawodem, tą profesją, tym sensem istnienia Chrystusa jest wybaczanie! – stwierdził filozof.
– Tak jest, profesor ma słuszność! – przytaknął Krzyżanowski. – Możemy bez obaw podjąć decyzję w sprawie więźniów Mullera, i to nam wcale nie zamknie drogi do Raju!
– Absolutnie nie zamknie, panie mecenasie – potwierdził Stańczak. – Niebo jest pełne skurwysynów, którym wybaczono.
Krzyżanowski osłupiał i zrobił się blady jak człowiek policzkowany soczyście. Patrzył na filozofa wzrokiem pełnym wyrzutu, niczym spiskowiec piętnujący zdradę partnera. Nie wiedział co jeszcze rzec. Wyręczył go Sedlak:
– No to chyba powiedzieliśmy sobie wszystko, proszę szanownych panów… Nie mam zamiaru dalej uczestniczyć w tej błazenadzie i strzępić języka po próżnicy.
Wstał, odsuwając krzesło, a prawie równocześnie uniósł się radca Malewicz, mówiąc:
– Wychodzę z panem, panie naczelniku.
– Jaka piękna komitywa! – klasnął w dłonie Mertel. – Nie wiedziałem, że i pan radca jest towarzysz. Przy okazji wyszło z worka czerwone szydło!
– Z pańskiego łba nigdy nie wyjdzie patriotyczne mydło i powidło, które przyćmiewa panu rozsądek, bo chyba nie rozum! – odwarkną! Malewicz. – Nie jestem komunistą, ani nawet socjalistą czy zwolennikiem jakiejkolwiek lewicy, co wszakże tutaj nie ma znaczenia. Tu znaczenie ma taki lub inny stosunek wobec układania się z Gestapo. Nie przyłożę ręki do tego niezbyt zbożnego dzielą!… Owszem, chciałem dyskutować, przekonywać kolegów, ale widzę, że to istotnie bezcelowe. I zbyt męczące, już prawie druga, muszę wypocząć.
Skrzypnęło trzecie krzesło odsuwane od stołu – krzesło lekarza.
– Ja też nie zostałem przekonany, panie mecenasie. Pan daruje, panie hrabio… I proszę nam nie wmawiać, że opuszczając to posiedzenie skazujemy profesora Stasinkę, bo to demagogia!
Brus podniósł się jako czwarty i zwrócił do Kortonia oraz Mertla, świdrując tego drugiego wyzywającym wzrokiem:
– Proszę nas też nie przekonywać o obowiązkach patriotycznych, szanowni wodzowie sił zbrojnych Lechistanu! To już nie podziała, a wasze zawoalowane groźby mam gdzieś!
– Bardzo pan dzielny, panie magistrze! -zadrwił ponuro Krzyżanowski. – Jednak, moim
zdaniem, uciekanie przed odpowiedzialnością znamionuje tchórzów!… Powiedzcie no, panowie uciekinierzy – czy widzicie jakąkolwiek inną niż wymiana szansę na uratowanie tych czterech?
– Jest chyba taka szansa… – zawahał się Malewicz,
– Proszę mówić, słuchamy, panie radco.
– Trzeba twardo powiedzieć temu Mullerowi, że w grę wchodzi tylko wykupienie czterech zakładników, bez wskazywania kogokolwiek na ich miejsce.
– Kapitan Muller się nie zgodzi – rzekł hrabia. – Mówił jasno, że bez wymiany nie dojdzie do transakcji, nie będzie żadnego układu.
– Nie zgodzi się?… Jeśli się nie zgodzi, to osiemdziesiąt tysięcy dolarów przejdzie mu koło nosa! Sądzicie, że on nie umie liczyć? Że będzie taki głupi, by machnąć ręką na fortunę?
– Jasne, że nie będzie! – uradował się Godlewski. – Muller nie jest idiotą, nie zrezygnuje z takiego łupu!
Bartnicki był podobnego zdania: – Może to nie jest pewne jak dwa plus dwa równa się cztery, ale bardzo prawdopodobne.
– I ja tak uważam! – doszlusował Kłos. -Muller się zgodzi, na pewno się zgodzi!
Perspektywa honorowego wyjścia odprężyła twarze. Coraz więcej źrenic promieniowało ulgą. Krzyżanowski był trochę skonfundowany, ale nie protestował:
– Cóż, jeśli tak panowie uważacie… A pan, panie hrabio?
– Ja podporządkuję się każdej decyzji, którą panowie uzgodnicie; w tym celu zaprosiłem was do mojego domu. Mam wszakże warunek – decyzja musi być jednogłośna.
– To może być trudne – zmartwił się Kłos.
– Tak, ale chcę mieć werdykt jednogłośny.
– Dlaczego trudne? – spytał Brus. – Do tej propozycji nie może być zastrzeżeń, jest najlepsza.
Hanusz kiwnął potakująco głową. Krzyżanowski zaczepił Sedlaka, jedynego dysydenta, który wciąż nie wyraził aprobaty:
– A pan, panie naczelniku? Czy to rozwiązanie razi pana?
– Nie, to dobry pomysł… Trzeba było od tego zacząć, a oszczędzilibyśmy sobie kupę nerwów i głupich słów, panie mecenasie.
– Więc proszę do stołu, spełnijmy formalność – dyrygował Krzyżanowski. – Będziemy głosować, proszę panów.
Radca, lekarz, jubiler oraz naczelnik poczty wrócili do stołu i usiedli.
– Będziemy głosować przez podniesienie rąk. Kto jest za…
Nim zdążyli unieść ręce, gospodarz przerwał Krzyżanowskiemu:
– Chwilka, panowie, zapomniałem poinformować panów o czymś ważnym. Chcę uprzedzić, że jeśli koncepcja pana radcy Malewicza zostanie przegłosowana, to ja ją wykonam na pewno. Powstrzymać mnie nie będzie już mogło nic!
– Przecież żaden z nas w to nie wątpi, panie hrabio – oznajmił Hanusz.
– Nie wiem, czy pan mnie dobrze zrozumiał, panie doktorze. Ja uprzedzam, że jeśli tę propozycję przegłosujemy, to zostanie ona bezwzględnie wykonana.
– Co to znaczy: bezwzględnie? – zaniepokoił się Brus.
– To znaczy, że bez względu na wszelkie późniejsze obiektywne zjawiska lub na deklaracje panów. Gdyby któryś spośród panów dla jakichś przyczyn cofnął potem swój glos – będzie za późno, bo ja wykonam to, co zostało przegłosowane.
– Dlaczego ktoś miałby cofać swój głos? -zapytał Brus, patrząc dookoła. – Jeżeli to się uda, ocalimy czterech ludzi nie świniąc swoich sumień – czyż może być coś lepszego w tej sytuacji, proszę panów? Byle tylko Muller się zgodził na to.
Godlewski poklepał dłonią kolano, pełen entuzjazmu:
– Kurka wodna, nie ma co się bać! Zgodziłby się nawet za połowę tej forsy!
– No to głosujemy, proszę panów! – obwieścił Krzyżanowski. – Kto akceptuje propozycję pana radcy Malewicza – niech podniesie rękę!