– O czym pan myśli, panie hrabio, jeśli wolno zapytać?
– O synu…
– Wkrótce go pan ujrzy.
– … i o tym, że to pan uratował mi syna…
– Chyba moja niewyparzona gęba, panie hrabio!
– … i jeszcze o czymś… -Tak?
– … „Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni".
– Przez kogo? Nikt nie będzie o tym wiedział. Żaden nikomu się nie pochwali -ze wstydu, panie hrabio! Również my dwaj.
– Bóg będzie o tym wiedział. Zapomniałeś o Bogu, profesorze!
– To raczej Bóg zapomniał o nas, drogi hrabio. Widocznie się pogniewał czytając lub słuchając Szekspira.
– Co mówisz?
– Mówię, iż podsłuchiwał jak Makbet klnie, iż „świat jest opowieścią idioty". Szekspir miał słuszność, prawda?
– Nie mnie sądzić, profesorze.
– A komu jak nie ludziom? To przecież my musimy żyć w tej fabule Przedwiecznego Stworzyciela, do cholery! My musimy tańczyć na deskach tego upiornego kabaretu! My musimy znosić wszelkie okropieństwa tego scenariusza wyzbytego sensu, logiki, godności, przyzwoitości i prawdy! Chyba że pragniemy Nazarejczyka w kąt, w niebyt, i uznamy, że biologia, natura, bezpoczątkowa plazma kosmiczna jest bóstwem! Zapiszmy się do panteistów, drogi hrabio!… Albo uwierzmy Szekspirowi…
– Wierzyłem Szekspirowi odkąd w studenckim teatrzyku, na Uniwerku Lwowskim, wystawialiśmy „Hamleta", profesorze.
– Pan grał Hamleta?
– Tylko jako dubler, gdy mój kolega był chory. Tu, w pałacowej bibliotece, mam całego Szekspira. Nie tłumaczenia, lecz oryginały. Jednak fraza Makbeta to tylko błyskotka słowna mistrza dramatu. Nie zwerbuje mnie pan do ateistów, proszę się nie wysilać, nawet zgon syna nie odebrał by mi Trójcy Świętej. Może tylko twarze tych ludzi odbiorą mi sen przez pewien czas…
– Jakich ludzi? Tych, których rozstrzela Gestapo?
– Nie, twarzy tamtych ludzi nie znam. Mówię o ludziach, których zaprosiłem wczoraj do stołu… Widział pan ich twarze, gdy wychodzili?
– Cóż w tym dziwnego? Każdy z nich właśnie przestał być człowiekiem. Lub, ściślej rzecz biorąc – właśnie stał się człowiekiem. I każdy z nich wie o tym.
– A pan, profesorze?
Stańczak roześmiał się i rzekł cierpko: -Ja?… Panie Tarłowski – ja już bardzo dawno utraciłem wobec siebie wszelkie złudzenia. Lecz oni stracili resztę złudzeń właśnie dziś. Mówiąc: oni – mówię także o panu. Wszyscy macie teraz świadomość, że jesteście skurwysynami, i że niewiele różnicie się od Szwaba. Jeżeli Mullerowi chodziło głównie o to, a zakładam, że tak – to osiągnął swój cel… Muller właśnie wygrał tę wojnę, panie hrabio.
Gospodarz nie miał ochoty kontynuować dialogu. Zastygł bez ruchu i patrzył tępo nie wiadomo gdzie. Gość zrozumiał, że czas wyjść. Uznał jednak, że nim wyjdzie, musi jeszcze raz wlać w siebie nalewkę Tarłowskich hrabiów. Sięgnął po karafkę i przechylił, lecz do kieliszka skapnęło tylko kilka kropel. Wstał i chwycił drugą -ta dała kilkanaście kropel. Trzecia tyle samo lub może nawet o kroplę więcej. Łącznie uzbierał pół kieliszka i rozlał to wokół języka, żegnając błogi smak. Później wyjął z kamizelki zegarek i sprawdził czas lustrując zegar ścienny.
– Za dwie godziny przyjdzie kapitan Muller… Świta już, kłaniam się, panie hrabio.
Ruszył do wyjścia krokiem stanowczym, mimo że trochę chwiejnym. Nacisnął klamkę, otworzył drzwi i już miał przestąpić próg, gdy raptem jakaś myśl go zatrzymała. Odwrócił się, by powiedzieć głosem zupełnie trzeźwym:
– Wie pan co jest najgorsze, panie hrabio? Najgorsze nie jest to, że ludzie oszukują. Najgorsze jest to, że każde oszustwo ma jakieś usprawiedliwienie.
I wyszedł, zamykając drzwi.
AKT VII
Pisk hamującego samochodu przepłoszył ptaki figlujące rankiem w krzewach ogrodowych. Hali wejściowy pałacu rozbrzmiał echem dzięki uderzeniom butów Mullera. Gestapowiec wkroczył do salonu prowadząc hrabicza Tarłowskiego. Salon był pusty, lecz po chwili kamerdyner Łukasz wtoczył wózek z gospodarzem.
– Witam, panie hrabio – rzekł kapitan. – Ładny mamy ranek, tyle słońca i tyle orzeźwiającego chłodu po ulewie!… A pańska zguba się znalazła cała i zdrowa, jak pan widzi.
Tarłowski nie odpowiedział, tylko wyciągnął ramiona ku chłopcu. Hrabicz przypadł do wózka i klęknął, mamrocząc przez łzy:
– Papo!… Oh, papo!
– Nic ci nie jest, synku?
– Nic, papo.
– Nie bili cię?
– Nie, papo. Ale bałem się o ciebie, bo nie wiedziałem czy też jesteś uwięziony…
– Nie byłem aresztowany, synku… No dobrze, teraz idź na górę, umyj się, przebierz i odpocznij. Pewnie nie spałeś?
– Tam nie można zasnąć.
– Więc się wyśpij, Mareczku. Porozmawiamy później, przy obiedzie. Lub po kolacji, jeśli będziesz spal do wieczora.
Ucałował syna w czoło, a syn ucałował rękę ojca i zniknął. Muller, który podczas ich dialogu stał przy lustrze, kontemplując brytyjskie hasło Nelsona zmodyfikowane przez Rudnik – cofnął się do stołu, usiadł i milcząco palił, założywszy nogę na nogę gestem człowieka triumfującego.
– Przyjechał pan wcześniej, panie Muller -odezwał się Tarłowski. – I przywiózł mi pan syna. To znaczy, że był pan pewien, iż pańskie żądania zostaną spełnione…
– Nie byłem pewien, w każdej grze jest ryzyko. Przyjechałem wcześniej, bo później mam pilne sprawy do załatwienia, a przywiozłem panu syna, bo nie jest mi już potrzebny. Przyjechałem, żeby wziąć ustalony okup, panie hrabio.
Tarłowski wyjął z kieszeni szlafroka dwie kartki papieru. Trzymał je kilka sekund w drżącej dłoni zanim rzucił je na blat, mówiąc:
– I po te dwie listy aresztantów.
Muller wzruszył epoletami.
– Również nie są mi potrzebne.
Źrenice Tarłowskiego rozszerzyły się bardziej ze strachu niż ze zdziwienia.
– Potrzebni mi byli bandyci, których nie mogłem dopaść, członkowie Armii Krajowej i Narodowych Sił Zbrojnych – wyjaśnił Muller. -Długo się to nie udawało. Teraz mamy tych bohaterów. Ostrowskiego, Kortonia, Mertla i Trygiera. Moi chłopcy bez przerwy kontynuują z nimi dialog, chociaż wątpię czy da się u tej czwórki wycisnąć coś więcej, tyle już zaśpiewali w ciągu zaledwie stu minut… Okazuje się, panie hrabio, że fizyczna wytrzymałość waszych rycerzy jest kompromitująca! Plują nie tylko krwią, zębami, łzami, sikami, wszystkim – lecz i adresami! Dużo adresów! Nie mówiąc już o nazwiskach, kryptonimach, rysopisach… Przed chwilą zacząłem wygarniać aż dwa kółka różańcowe, i jak dobrze pójdzie, to jeszcze dzisiaj bandytyzm w Rudniku i pod Rudnikiem stanie się przeszłością.
– Więc nakręcił pan to wszystko tylko dlatego?… – spytał Tarłowski głosem człowieka, który wstępuje do grobu.
– Aż dlatego, panie hrabio – to ważny cel. No i dla zarobku – to też ważna sprawa. Pierwsza jest ważna dla Rzeszy, druga dla mnie. Obowiązek i przyjemność – trzeba umieć je łączyć! Zatem nie traćmy czasu, rozliczmy się szybko. Gdzie osiemdziesiąt tysięcy dolarów?
– Osiemdziesiąt tysięcy dolarów miał pan dostać za wypuszczenie czterech ludzi! Tymczasem wypuścił pan jedynie mojego syna! Czy mam rację?
– Ma pan rację połowicznie, panie hrabio. Uwolniłem pańskiego syna i dyrektora szpitala, tego Staso… Stasenki…
– Więc należy się panu czterdzieści tysięcy dolarów!
Muller przeszył hrabiego wzrokiem zimnym jak bagnet i wycedził:
– Wolałbym osiemdziesiąt!
Hrabia milczał długą chwilę, rozumiejąc, że nie trzeba się targować. Postanowił wytargować coś innego:
– Herr Muller… dam panu całe osiemdziesiąt… jeśli powie mi pan kto przy tym stole był zdrajcą. Kto był pańskim człowiekiem? Kto panu doniósł?
– Judasz, panie hrabio. On się zawsze nazywa Judasz.
– Gdy usłyszę jego nazwisko, dam panu całe osiemdziesiąt tysięcy.
– Bez tego również da mi pan osiemdziesiąt. To pozwoli mi zapomnieć, że urządził pan tej nocy konspiracyjne zebranie, na którym dwóch członków waszego podziemia nie tylko rozprawiało jak uwolnić dwóch swoich kumpli, lecz i namówiło do udziału w tym przedsięwzięciu całą zebraną tu grupę. Te dwie listy to dowód…
Wziął obie kartki, złożył i schował w górnej kieszeni munduru, rozpinając guzik.