Выбрать главу

– Czterech lub nikt!

– Nie wiem… – westchnął hrabia.

– Czego pan nie wie?!

– Nie wiem, czy wystarczy mi biżuterii, panie Muller…

– Jestem jakoś dziwnie spokojny, że tak – rozluźnił się znowu kapitan. – Pytanie, czy wystarczy panu chęci, by płacić za ludzi całkowicie panu obcych, i to ludzi bez herbów. Widzę tu wszelako szansę ulżenia panu. Przecież każdy aresztowany ma jakąś rodzinę, która chętnie sprzeda ostatnie buty, żeby uratować swojego. Niech pan się z nimi skontaktuje… To zresztą nie moja sprawa co pan zrobi. Moją sprawą jest rozstrzelać jutro dziesięciu. Lub powiesić dziesięciu. Jednak chyba rozstrzelać… Zapewniam pana, panie Tarlowsky, że dziesięciu zostanie jutro rozstrzelanych.

– Ale bez mojego syna! Jestem gotów dać za niego…

– Żadnych targów, panie hrabio! Czterech lub nikt.

– Dobrze… – szepnął Tarłowski. – Czterech…

– Po dwadzieścia tysięcy prezydentów.

– Tak.

– Co ja gadam, mein Gott! Cztery razy po dwadzieścia tysięcy prezydentów to… to byłoby osiemdziesiąt tysięcy jednodolarówek! Fura! Wystarczy osiemset fizjonomii prezydenta Franklina. Lub tysiąc sześćset wizerunków prezydenta Granta. Ale nie drobniejszymi.

– Dobrze.

– To jednak, niestety, nie wszystko.

– Więcej nie będę mógł!

– Więcej pieniędzy nie żądam. Choć gdybym żądał – mógłby pan, jestem tego pewien, panie hrabio. Chodzi o coś innego – o aresztowanych.

– Już ustaliliśmy, że płacę za czterech!

– To się nie zmienia. Czterech. Oczywiście rozumie pan, hrabio, że ponieważ mam ukarać dziesięciu, a nie sześciu – będę musiał aresztować czterech innych na miejsce czwórki wykupionej przez pana. Problem selekcji zostawiam panu. Wrócę tu o…

Wbił źrenice w cyferblat stojącego pod ścianą zegara, którego wahadło odmierzało sekundy, potem przyjrzał się własnemu zegarkowi, i sprecyzował:

– … o siódmej rano. Pański zegar ładnie bije, ale późni się całe cztery minuty. Ma pan zatem osiemnaście godzin. Jutro o siódmej rano wręczy mi pan walizkę lub torbę z portretami ustalonych prezydentów i dwie listy z nazwiskami jeszcze nie ustalonych wybrańców.

– Dlaczego dwie listy?

– Mówiłem, że problem selekcji ceduję na pana.

– Selekcji ludzi, których pan uwolni, kapitanie!

– Dubeltowej selekcji, panie hrabio. Także selekcji zmienników. Da mi pan listę czterech ludzi, których mam wypuścić, i listę czterech, których mam aresztować. To chyba jasne?

– Cooo?!!… – jęknął Tarłowski.

Dotarło doń, w jak głęboką czeluść zanurzyła go chęć uratowania dziecka będącego także dzieckiem kobiety, którą kochał, którą skrzywdził i którą wspominał czule, pragnąc przebłagać ją tym aktem ratunku. Myśli mąciły mu się niczym pijane nietoperze. Jakieś wewnętrzne echo cytowało dudniące słowa gestapowca: „… wyboru okrutnego, perfidnego, bezlitosnego,…". Schował twarz w dłoniach. Tymczasem Muller wstał, obciągnął kurtkę uniformu, nalał sobie „strzemiennego", wypił, wziął czapkę i podsumował:

– A więc wszystko jasne, panie hrabio. Czterech za czterech.

– Nie!

– Nie?… No cóż…

– Nie mogę tego zrobić!!

– Wolna wola, panie hrabio.

– Czy pan zdaje sobie sprawę, Muller, czego…

– Kapitanie Muller!

– Przepraszam, kapitanie Muller… Czy… czy pan rozumie, czego pan ode mnie żąda?! Mam wskazać panu ludzi, których pan…

– Dokładnie tak. Ludzi, którzy przeżyją, i ludzi, którzy umrą, aby tamci mogli przeżyć. Jest mi wszystko jedno kogo pan wytypuje. Może pan wskazać swego fagasa, kucharza, stajennego, albo pańskich wieśniaków, ganz egal, byle było czterech za czterech. Jak pan widzi – kwestia buchalterii, a nie sumienia.,.

Zwarte obcasy wydały delikatny regulaminowy stuk, a lekko pochylona głowa gestapowca zasugerowała, że nie utracił całkowicie szacunku dla hrabiego.

– Do jutra, panie Tarlowsky.

Był już w połowie drogi między stołem a drzwiami, gdy ciszę rozdarł krzyk gospodarza:

– Na miłość Boską, panie Muller!! Muller stanął, odwrócił się i wycedził:

– Ten temat chyba także już przedyskutowaliśmy, panie hrabio.,. Mówiłem panu – może pan zdać się wyłącznie na opatrzność boską, ale ja bym nie polecał… Proszę mi darować, obowiązki czekają, spędziłem u pana za dużo czasu.

I wyszedł. Hrabia oddychał ciężko, jak po biegu, musiało więc minąć parę chwil nim uspokoił oddech. Napełnił kieliszek dwa razy i dwukrotnie opróżnił jednym haustem, a później chwycił dzwonek i potrząsnął, wzywając kamerdynera. Przydreptali Łukasz.

– Słucham, panie hrabio…

– Leć do jubilera Bartnickiego! Albo nie! Poślij woźnicę Kurczuka – niech zaprzęga brykę, niech jedzie i niech przywiezie Bartnickiego! Niech mu powie, że sprawa jest nader pilna! Nader pilna, rozumiesz?!

– Co mam nie rozumieć, panie hrabio? A tu Sedlak czeka w przedpokoju. Ino się schował, jak zobaczył szwabski mundur. Ale już wylazł spode schodów.

– Sedlak?… Co za Sedlak?

– Poczmistrz przecież nasz rudnicki, panie hrabio.

– Ach tak. Czego chce?

– Listy jakieś przywiózł i pakunki.

– To już nie ma tam u niego listonoszów?

– Mówi, że ma też jakiś prywatny interes, panie hrabio.

– Lecz ja nie mam teraz czasu na żadne interesy! Niech przyjdzie innym razem!

– Ale on mówi, że jemu chodzi o tych aresztowanych przez Niemca…

– Niech wejdzie. A ty ślij Kurczuka do Bartnickiego! Piorunem, Łukaszu!

AKT II

Jubiler Roman Bartnicki nie zawsze byt jubilerem. Jako miody człowiek był fryzjerem, ponieważ jego ojciec był fryzjerem. Fryzjerska kariera Romana doznała krachu, gdy wydało się, że zaufanym klientkom – głównie prostytutkom, lecz i niektórym „przyzwoitym kobietom" - farbował włosy łonowe tudzież fryzury na ten sam kolor. Prominentny mąż jednej z ufarbowanych dam wsadził Bartnickiego-juniora do „pudla" za „gwałt lubieżny" (cytat z orzeczenia sądowego). W więzieniu Roman poznał jubilera-pasera. Zwolniono ich prawie równocześnie, starszy kompan przygarnął młodszego, wyszkolił, a umierając zapisał mu notarialnie cały swój dobrze prosperujący jubilerski interes. I tak Roman Bartnicki został znawcą precjozów.

Do wybuchu wojny Bartnickiemu wiodło się nieźle, a po wybuchu, czyli za okupacji, wiodło mu się znakomicie, bo większość rodaków musiała wyzbywać się chomikowanego złota dla kawałka chleba. Nawet fakt, iż od 1941 roku rynek zalewała Niagara złota żydowskiego, nie wywołał bessy w tym interesie. Co było widać po ubraniu pana Romana wkraczającego do siedziby Tarłowskich. Jego korpulentne ciało opinał prążkowany garnitur z angielskiej gabardyny klasy lux, krawat mocowała na koszuli spinka platynowo – brylantowa, a klamerki wężowych butów były szczerozłote, podobnie jak dwa sygnety i łańcuszek oraz koperta zegarka marki Patek, najdroższego spośród drogich.

Przed przybyciem jubilera blat stołu został uprzątnięty i zyskał nową scenografię. Teraz, prócz popielniczki i kandelabrów, widniało tam duże cyprysowe puzderko mające brązowe okucia. Bartnicki, kiedy tylko przestąpił próg salonu, pierwsze szybkie spojrzenie rzucił na ową skrzynkę; dopiero drugie na twarz hrabiego. Była to twarz żałobna, lecz jubiler udał, że tego nie widzi, i roześmiał się swobodnie:

– Witam, panie hrabio, uniżony sługa! Czemu zawdzięczam honor?…

– Witam, panie Bartnicki. Zechce pan spocząć.

Bartnicki usiadł, wodząc żabim wzrokiem po ścianach salonu.

– Panie Bartnicki… muszę sprzedać trochę… a nawet sporo… familijnych kosztowności…

– Rozumiem, panie hrabio… Cóż, czasy są ciężkie…

– Czasy są koszmarne, panie Bartnicki. To prawdziwa Apokalipsa!… Był tu dziś u mnie Muller, który aresztował mojego syna, o czym pan zapewne wie…

– Wiem, panie hrabio. Całym sercem współczuję panu!

– Muller aresztował dziesięciu ludzi. Dziesięciu u nas, w Rudniku, bo ogólnie Niemcy aresztowali kilkudziesięciu ludzi…

– Tak, czterdziestu, panie hrabio. Dokładnie czterdziestu. Po dziesięciu za każdego uśmierconego w nocy Niemca.

– Właśnie. Nie znam wszystkich aresztowanych z Rudnika. Jeśli dobrze pamiętam, Muller wymienił dyrektora banku, dyrektora tartaku, leśniczego…