Bartnicki jeszcze raz zdobył się na sprzeciw:
– Nie, panie hrabio! Proszę na mnie nie czekać. To znaczy – mogę przyjść z gotówką, ale nie jako uczestnik konferencji, którą pan organizuje. W niej nie wezmę udziału. Duży zysk to duża sprawa, ale życie to sprawa większa od każdych pieniędzy. Nie chcę ryzykować.
– Woli pan zaryzykować gniew kapitana Mullera?… – spytał hrabia, sięgając po argument, po który sięgać nie pragnął, lecz upór Bartnickiego nie dawał mu wyboru.
– Dlaczego gniew Mullera?… – szepnął pobladłymi wargami jubiler.
– Bo pan kapitan bardzo liczy na duży łup, i kiedy omawiałem z nim szczegóły, polecił mi pana jako bankiera, który za moje złoto dostarczy żądaną amerykańską gotówkę.
– Wymienił moje nazwisko?!
– Zupełnie poprawnie, panie Bartnycky.
– No dobrze, i co z tego? Przecież nie uchylam się od kupienia tych precjozów…
– Ale uchyla się pan od zaproszenia na kolację, nie rozumiejąc, że moja oferta jest dubeltowa. Wy, finansiści, nazywacie to chyba „transakcją wiązaną". Albo przyjdzie pan tu jako bankier i jako współuczestnik decyzyjnego gremium, albo proszę w ogóle nie przychodzić. Jeśli nie przyjdzie pan – Muller się dowie, że przez pana utracił łup. I wówczas pewnie podziękuje panu.
– To… to jest… – Bartnicki nie mógł wykrztusić epitetu.
Tarłowski go wyręczył:
– Tak, to jest szantaż. A więc o siódmej wieczorem. Do widzenia, panie Bartnicki.
Jubiler wstał, ukłonił się z szacunkiem i podreptał ku drzwiom jak nakręcony automat. Dogonił go głos gospodarza:
– Proszę nie zapomnieć – tylko setki i pięćdziesiątki! I proszę wziąć całość ze sobą. Jeżeli wszystko się uda, wówczas od ręki dam panu to, czego pan chce.
AKT III
Parę minut po osiemnastej przy wielkim stole siedziało jedenastu ludzi;
Mecenas Alojzy Krzyżanowski, wysoki, szczupły jak tyka okularnik, którego chód przypominał stąpanie żurawi i bocianów, a mowa retorykę kaznodziejską. Człowiek ten, będąc uczestnikiem wielu sądowych rozpraw wszelakiego typu – od rozwodowych i majątkowych do artystycznych i politycznych – nauczył się, że ludzie mają z prawdą tyle samo wspólnego, co gazety dwóch państw toczących zaciekłą wojnę, pełne frontowych doniesień, według których każda walcząca armia została już wybita do nogi, i to kilka razy.
Profesor Mieczysław Stańczak, filozof, zwolennik dystansu wobec wszystkich rzeczy poważnych a nawet groźnych, niczym owi błazeńscy mędrcy, którzy roztrząsając problemy zgonu lub cierpienia wybuchają co pewien czas śmiechem. Nosił przed sobą brzuch godny sześcioraczków, a na głowie kupę srebra źle przyczesanego. Ruszał się wolno – ktoś mógłby rzec, iż majestatycznie, a ktoś drugi, iż ospale – lecz myślał szybko jak piorun. Potrafił zabić jednym słowem i prawić uprzejmości takim tonem, że komplementowanemu rozmówcy pełzł po plecach zimny dreszcz. W starych choć wciąż błyszczących oczach miał całą legendę komedii ludzkiej i folwarku zwierzęcego.
Redaktor Krystian Kłos, dobiegający sześćdziesiątki, a wyglądający na młodszego o kilkanaście lat dzięki pomadom, kremom, pudrom, farbkom i gimnastyce porannej. Cienki czarny wąsik tancerzy tanga i prowincjonalnych fryzjerów sugerował tępotę właściciela, lecz było to wrażenie mylące, gdyż Kłos, absolwent wydziału historii lwowskiego Uniwerku, miał zupełnie znośny poziom erudycji. Ów morderczy wąsik i zabójczy przedziałek równie czarnych włosów służyły przywabianiu dam, na których redaktor mścił się za to, że swego czasu opuściła go ukochana małżonka. Pewnego dnia odbyła z nim krótką rozmowę, podczas której dowiedział się prawdy o życiu, i wyszła bezterminowo, zaś on gorzkniał regularnie i zwalczał upływający czas mnożeniem seksualnych triumfów.
Magister Zygmunt Brus, aptekarz, farmaceuta z powołania, a z zamiłowania także kobieciarz, który jednak grzeszne życie rozpoczął bardziej po Bożemu, dopiero jako nieutulony wdowiec. Swoim konkubinom wysyłał bukiety róż ledwie mieszczące się w drzwiach, i traktował te panie delikatniej niż redaktor Kłos, bez epitetów i bokserskich rękoczynów. Miał ciągłe problemy chorobowe wskutek nadużywania cudownych lekarstw, których był znawcą i sprzedawcą. Swój fach zaślubił po dziadku i ojcu, miłośnie, tak jak wenecki doża poślubia Adriatyk, jak papież poślubia Kościół, jak oblubieniec poślubia oblubienicę w „Pieśni nad pieśniami", jak alpinista poślubia góry, nurek głębiny, a Cygan swoje skrzypce na bezkresnych drogach.
Romuald Kortoń, dyrektor kina w Rudniku, z wykształcenia teatrolog, a z przekonań politycznych i z przynależności partyjnej endek (członek Narodowej Demokracji). Kortoń dolegliwości fizycznych miał mało – chyba że jako dolegliwość liczyć płaskostopie i piegi – za to psychicznych dużo, i to codziennych, powodowanych walką o zwycięstwo idei narodowej. Zwycięstwo nie ziściło się przed wojną, gdyż „socjał" Piłsudski zaćmił narodowca Dmowskiego, a w czasie okupacji też się spóźniało, bo prócz okupantów bruździli endekom i partnerzy – konkurenci, czyli Armia Krajowa. Rudnicki rezydent partyzantki narodowców (NSZ – Narodowe Siły Zbrojne), rotmistrz Kortoń, jako niezłomny patriota uważał, że chociaż w Polsce żyje mniej więcej tyle samo głupców, co w każdym innym kraju, to jednak cudzoziemscy głupcy są beznadziejnymi durniami, gdy polski bałwan ma we krwi trochę wrodzonego szowinizmu, więc kiedy tylko masowo oprzytomnieje – idea narodowa zatriumfuje.
Doktor Bogusław Hanusz, wice ordynator miejskiego szpitala. Człowiek ten nosząc kitel imponował sprawnością i energią, lecz ubrany „po cywilnemu", w garnitur, szlafrok lub płaszcz, robił wrażenie mamroczącego safanduły, chociaż wewnątrz zachowywał (nieco wówczas uśpiony) jasny, przenikliwy rozum tudzież zdolność (czy raczej gotowość bycia zdolnym) do głębokich analiz i do subtelnego formułowania celnych wniosków. Najchętniej francuszczyzną. Język francuski, stworzony dla bezproduktywnego filozofowania i dla nadawania obelgom form wyrafinowanych jak trujące perfumy, Hanusz kochał nie za to, lecz za prozę Balzaca, którą studiował ciągle. Szczególną satysfakcję czerpał porównując Boyowskie tłumaczenia dzieł Balzaca z oryginałami gwoli łowienia błędów. Do pałacu przybył zmęczony i zestresowany – miał tego dnia cztery operacje; jedna się nie udała.
Radca Roman Malewicz, emeryt, zwany radcą zwyczajowo, po galicyjsku. Chociaż od dawna nie sprawował żadnej urzędowej funkcji, cieszył się w Rudniku autorytetem równym autorytetowi burmistrza. Był najstarszym uczestnikiem posiedzenia; już przed wojną wyglądał tak sędziwie, że mógłby tym wspomagać wiecznie dziurawe szkolne budżety: chcąc ukazać dzieciom co to jest „zabytek przeszłości", nie trzeba byłoby organizować kosztownych wycieczek po ruinach zamków i klasztorów – starczyłoby wezwać tego człowieka o fizjonomii pełnej głębokich bruzd i wątrobianych plam. Malewicz był pradawnym rycerzem i starość nie odebrała mu tego. Należał do tych nielicznych ludzi, którzy – gdy los zetknie ich ze skurwysynem – mają odwagę zakomunikować skurwysynowi (i to już „w pierwszych stówach swojego listu") co o nim myślą.
Nauczyciel Zbigniew Mertel, zastępca dyrektora szkoły ogrodniczej w Rudniku (wszystkie inne szkoły w Rudniku Niemcy skasowali jako zbędne dla podludzi o słowiańskim rodowodzie). Był dużo młodszy niż Malewicz, ale nosił już sporą łysinę, wyraźnie niezadowoloną z resztki włosów, które wianuszkiem okalały jego kwadratowy łeb niczym korona cierniowa. Koronę tę mógł zainkasować każdej doby – wystarczyło, by Niemcy dowiedzieli się, że jest oficerem przedwojennej Dwójki (Drugi Oddział Sztabu Generalnego czyli wywiad), teraz rezydentem AK w Rudniku. Wszystkie tajemnice największej i najczęściej szarpiącej okupanta „leśnej bandy" dystryktu lubelskiego miały lokum pod czaszką i pod podłogą kapitana Mertla, wykładowcy tajników zapylania, szczepienia, przesadzania i podlewania flory kwiatowej.
Przodownik Stanisław Godlewski, najmłodszy wśród zebranych. Nie będąc ani kaleką, ani karłem – od urodzenia był pokraką, gdyż miał ciało zapaśnika wagi ciężkiej i maleńką kobiecą twarz. Posługiwał się na codzień językiem pasującym do tego ciała, a nie do tej twarzy – językiem dalekim od akademickich kanonów i od slangu wypomadowanych pyskaczy szpanujących dialektem a la „ferajna". Ów twardy żargon dziwek i bandziorów, zaśpię w brudnych pieniędzy i ostrych „kos", był wszakże kłopotliwy w kontaktach ze zwierzchnikami i z normalnymi obywatelami, więc Godlewski nauczył się też języka pasującego do kościoła i do przedszkola, aczkolwiek tu miał zasób słów skromniejszy nieco. Lubiano go powszechnie, bo jako „granatowy glina" chętniej służył rodakom niż okupantom, często ryzykując własną głową i nie biorąc przy tym zbyt dużo do kieszeni, chociaż prócz żony i dzieci miał starą matkę na garnuszku.