– Witam panów i serdecznie dziękuję za przybycie – rzeki Tarłowski. – Jesteś wolny, Łukaszu… Siadajcie, panowie. Proszę jeść i pić. Mam. nadzieję, że panowie mi wybaczą, iż podejmuję panów tak po chłopsku, lecz sprawa… bardzo ważna sprawa… wynikła nagle i moja kucharka nie zdążyła się przygotować, choć wiem, że pitrasi także coś gorącego, co później będzie podane…
– Ależ, panie hrabio, w dzisiejszych czasach to i tak… – przypochlebił się Brus.
Tarłowski wskazał na wolne krzesło, marszcząc brew:
– Pan Bartnicki nie był łaskaw, czy się spóźnia?
– Spóźni się trochę – wyjaśnił doktor Hanusz. – Załatwia jakąś gardłową sprawę i kazał mi przeprosić pana hrabiego w swoim imieniu.
– Nie będziemy czekać, czasu jest bardzo mało – zdecydował gospodarz. – Panowie, przechodzę do rzeczy. Zaprosiłem panów, najszacowniejszych obywateli Rudnika, gdyż, jak panowie wiecie, Gestapo aresztowało dziesięciu…
– Najszacowniejszych obywateli Rudnika – wtrącił profesor Stańczak tonem wyzbytym sarkazmu, ale uwaga była i tak nieco sarkastyczna przez swą treść.
– Właśnie. Można jednak coś w tej sprawie zrobić. Chodzi o trudną decyzję, bardzo trudną, której samodzielnie podjąć nie mógłbym, dlatego zaprosiłem panów. Szef Gestapo, Muller, złożył mi pewną propozycję… Rozmawiałem z nim kilka godzin temu. Muller zgadza się wypuścić czterech aresztowanych. Zgadza się, aby ich wykupiono.
– Dlaczego tylko czterech? – spytał Godlewski.
– Tego nie wiem. Chyba boi się zwierzchnika. Przecież nie może uwolnić wszystkich, a chce zarobić, więc uznał, że czterech to bezpieczne. Czterech to więcej niż nic, proszę panów.
– Ile chce wziąć? – spytał Kortoń.
– Za każdego uwolnionego żąda dwadzieścia tysięcy dolarów.
Echem tych słów był szmer biegnący wokół stołu, pełen tłumionych parskań i przekleństw:
– Bydlak!
– Skurwiel!
– Szwabska hiena!
– Pieprzony Szkop!
– Nigdy nie płacono nawet połowę tej sumy!
– Celowo tyle zażądał, by nic z tego nie wyszło!
– Lub żeby zbić majątek.
– Kto to zapłaci?!
– Co za łajdus! Nie dość, że morduje ludzi, to jeszcze kupczy ludźmi jak handlarz niewolników, psiakrew!
Gdy warczenia ucichły, aptekarz Brus podsumował je mówiąc:
– Panie hrabio, to ogromna suma… Żaden z nas nie mógłby nawet…
– Nie zebrałem tu panów, by robić zbiórkę pieniędzy – uspokoił go hrabia.
– Całe miasto nie wydoiłoby takiej sumy – rzekł Kłos. – Cztery razy dwadzieścia to osiemdziesiąt tysięcy dolarów, fortuna! Nawet w Lublinie płaci się za więźnia dwa, góra trzy tysiące, proszę panów…
– Ale nie za więźnia przeznaczonego do rozwałki, takiego po wyroku, panie redaktorze – skorygował Sedlak.
– Tu nie było przecież żadnego wyroku, bo nie było sądu – podniósł Hawryłko.
– Niech ksiądz nie będzie śmieszny! – skarcił go Sedlak. – Decyzja centrali dystryktu ma moc wyroku sądowego, to tryb administracyjny skazywania więźniów. Czy ksiądz się urwał z choinki, czy narodził dopiero dzisiaj? Wszyscy, których aresztował Muller, mają urzędowy wyrok, a ratowanie pieniędzmi takich wyrokowców kosztuje dużo drożej, dużo więcej niż trzy tysiące zielonych. – Owszem, dwa razy więcej – rzeki dziennikarz. – Niechby i trzy razy więcej. Ale dwadzieścia tysięcy zielonych?!
Panowie! Mecenas Krzyżanowski podniósł rękę, uciszając dyskutantów i dając znać, że sam chce zabrać głos.
– Dziwicie się, panowie? Tu nie ma nic dziwnego, rzecz jest klarowna jak mało co. Szkopy obrywają po tyłku na wszystkich frontach, na wschodzie, na zachodzie, na południu, wszędzie. W Lublinie niedługo Ruscy będą rządzić. Muller rozumie ile zostało mu czasu na zgromadzenie łupu wojennego, więc winduje ceny. To jest prawo upadającego rynku.
– Panowie – rzekł hrabia – Muller dał mi tylko parę godzin na podjęcie decyzji.
– Ale może uda się zmniejszyć tę koszmarną sumę. Trzeba się targować, panie hrabio! – podsunął Brus.
– Muller nie będzie się targował z nami. Możemy jego propozycję odrzucić lub przyjąć. Mamy czas do rana.
– Mamy czas do śmierci, a nawet dłużej! – prychnął Kłos. – Nie zebralibyśmy takiej sumy nawet w życiu pozagrobowym…
– Ja wyłożę całą sumę, proszę panów.
Deklarację gospodarza przyjęło osłupienie mierzone siłą zbiorowego wzroku, który spoczął na jego twarzy.
– Wykupię wszystkich czterech – kontynuował hrabia. – Pod warunkiem, że wśród wykupionych będzie mój syn.
– To najzupełniej oczywiste, panie hrabio! Pan płaci, pan decyduje! – zawyrokował Kor-toń, a kilku innych skinęło głowami dla potwierdzenia.
– To wcale nie jest oczywiste, moi panowie, bo chciałbym, abyśmy podjęli decyzję wspólną. Wszelako nie ukrywam, że jeśli mój syn nie znajdzie się wśród czterech wytypowanych – moja oferta finansowa przestanie być aktualna. Zapłacę tylko wówczas, gdy Marek będzie mógł wrócić do domu.
Z drugiej strony stołu rozległ się szyderczy chichot. Chichotał profesor Stańczak, a gdy dzięki temu wszyscy spojrzeli na niego, usprawiedliwił się równie kpiarsko, cytując reklamowy bon-mot Forda:
– Jednym słowem, panowie – każdy może sobie kupić samochód o takim kolorze, jaki mu przypadnie do gustu, pod warunkiem, że będzie to czarny Ford-T!
– A pan, będąc na miejscu pana hrabiego, uiściłby całą sumę za wykupionych nie wykupując własnego dziecka, co, panie profesorze?! – sykną Kortoń.
– To był żart – bronił się Stańczak. – Dowcip mający rozluźnić atmosferę…
– Panie profesorze, pański dowcip jest nie na miejscu! – wzburzył się mecenas Krzyżanowski. – Winniśmy wszyscy wdzięczność Teo… znaczy gospodarzowi, i to wdzięczność podwójną. Raz, że wynegocjował z tym Mullerem życie czterech zakładników, a dwa, że sam chce ponieść wszystkie koszty. To szlachetny gest, godny rodu Tarłowskich, jakże dla naszej ojczyzny zasłużonego!
Kortoń chciał bić głośne brawa, ale szybko przestał bić w ogóle, bo jego manualna inicjatywa nie została gremialnie podjęta. Wzniósł kielich.
– Jestem tego samego zdania, co mecenas Krzyżanowski, i chyba wszyscy jesteśmy tego samego zdania, panowie!… Wznoszę na cześć pana hrabiego toast dziękczynny! Pijmy wraz!
Nie pił tylko ksiądz, a profesor Stańczak, zanim opróżnił kieliszek, mruknął cicho:
– Pod warunkiem, że będzie to rodowa nalewka firmy Tarłowskich hrabiów!
Redaktor Kłos, siedzący obok księdza Hawryłki, spytał:
– Czemu ksiądz proboszcz z nami nie pije?
– Alkohol źle mi służy, synu.
– To ksiądz musi cierpieć podczas każdej mszy, chlejąc rytualne wino. Współczuję! – zadrwił Stańczak.
Przez chwilę po toaście, który rozluźnił prawie wszystkich, nakładano sobie wędlinę, smarowano masłem kromki chleba i dzielono ogórki. W chóralne mlaskanie zaingerował słowami mecenas:
– Panowie, proszę o uwagę!… Rozumiem, że decyzja, aby wśród czterech wykupionych był hrabicz Marek, jest tak oczywista, iż nie podlega dyskusji…
Odpowiedział mu kilkugłosowy aprobujący pomruk.
– … Zatem przedyskutować musimy innych. Musimy ustalić resztę więźniów do wyciągnięcia z łap Gestapo. Trzech – trzy nazwiska.
– A dlaczego mamy dyskutować? – spytał Małe wieź.
– Pan żartuje, panie radco?… – zdumiał się Krzyżanowski.
– Nie, mówię serio. Zwyczajnie nie rozumiem dlaczego mamy to przedyskutować…
– Zna pan lepszy sposób na dokonanie tak trudnego wyboru?
– Znam. Losowanie, panie mecenasie, wybór przez losowanie! Właśnie dlatego, że wybór jest taki trudny, a jest trudny, bo każdy z więźniów zasługuje na ratunek, my jednak możemy uratować tylko trzech…
– Czterech!
– … owszem, czterech, ale wybrać możemy tylko trójkę, proszę pana, gdy tam, prócz młodego Tarłowskiego, siedzi jeszcze dziewięciu przyzwoitych ludzi. Właśnie dlatego trzeba losować, by każdy z nich miał równe szansę.
Profesor Stańczak, przeżuwający akurat kawałek boczku, połknął go gwałtownie, pragnąc zdążyć się wtrącić:
– My zaś szansę na uratowanie spokoju własnych sumień, bo jak się wrzuci do kapelusza dziewięć kartek z nazwiskami i wyciągnie trzech