Robert Sheckley
Cena ryzyka
Reader wysunął ostrożnie głowę ponad parapet okna. Ujrzał schody awaryjnego wyjścia pożarowego, a poniżej wąski zaułek. Stał tam zdewastowany wózek dziecinny i trzy pojemniki na śmieci. Gdy tak patrzył, zza ostatniego pojemnika uniosło się ramię w czarnym rękawie. W dłoni połyskiwał jakiś przedmiot. Reader momentalnie schylił głowę. Pocisk roztrzaskał szybę tuż nad nim i wbił się w sufit, obsypując go odpryskami tynku.
Już wiedział. Zaułek był pilnowany tak samo jak i drzwi.
Leżał, rozciągnięty jak długi na popękanym linoleum, gapiąc się na otwór pocisku widniejący w suficie i nasłuchując odgłosów dochodzących zza drzwi. Był wysokim mężczyzną o przekrwionych oczach i dwudniowym zaroście. Brud i zmęczenie poryły mu twarz bruzdami. Strach wycisnął na miej swe piętno, tu napinając mięsień, tam szarpiąc ją nerwowym skurczem. Efekt był wstrząsający. Twarz Readera, zniekształcona oczekiwaniem na śmierć, nabrała teraz wyrazu.
Zaułka pilnował jeden rewolwerowiec, dwóch czekało na schodach. Był w pułapce. Był martwy.
Pewnie, myślał Reader, porusza się jeszcze i oddycha; ale to tylko dzięki nieudolności śmierci. Śmierć zajmie się nim za kilka minut. Śmierć wybije dziury w jego twarzy i ciele, artystycznie ochlapie krwią jego ubranie, ułoży jego członki w jakąś groteskową figurę z cmentarnego baletu.
Reader wgryzł gwałtownie wargę. Chciał żyć. Musi być jakiś sposób. Przekręcił się na brzuch i rozejrzał się po obskurnym mieszkaniu, do którego zapędzili go mordercy. Przypominało świetną, małą, jednomiejscową trumnę. Miało drzwi, które były pilnowane i wyjście pożarowe, którego strzeżono. Miało też malutką łazienkę bez okna.
Przeczołgał się do łazienki i wstał. Na suficie ział postrzępiony otwór, szeroki na prawie cztery cale. Gdyby tak udało się go powiększyć, przecisnąć przezeń do mieszkania znajdującego się powyżej…
Do jego uszu doszedł głuchy łomot. Mordercy byli niecierpliwi. Zaczynali wyważać drzwi.
Zbadał otwór w suficie. Nie ma co marzyć. Nigdy nie zdoła go powiększyć.
Rąbali w drzwi, stękając przy każdym ciosie. Za chwilę wyszarpią zamek, albo wyrwą zawiasy z nadgniłego drewna framugi. Drzwi upadną na podłogę i, otrzepując z pyłu marynarki, wtargną tu dwaj zamaskowani mężczyźni.
Ale ktoś mu na pewno pomoże! Wyciągnął z kieszeni malutki odbiornik telewizyjny. Obraz był zamazany i nie mógł sobie poradzić z uregulowaniem go. Dźwięk był wyraźny i czysty.
Słuchał starannie wymodulowanego głosu Mika Terry’ego, który zwracał się do oglądającej go, ogromnej rzeszy telewidzów zgromadzonej przed odbiornikami.
— Straszne położenie — mówił Mike Terry. — Tak, proszę państwa, Jim Reader znajduje się w prawdziwie okropnej sytuacji. Jak państwo zapewne pamiętają, ukrywał się pod przybranym nazwiskiem w trzypiętrowym hotelu na Broadwayu. Wydawało się, że to całkiem bezpieczna kryjówka, ale tak się tylko, proszę państwa, wydawało. Rozpoznał go goniec hotelowy i doniósł o tym gangowi Thompsona.
Drzwi trzeszczały pod spadającymi na nie ciosami. Reader ścisnął kurczowo telewizorek i słuchał dalej.
— Jim Reader zdołał zbiec z hotelu! Mając swych prześladowców na karku, wpadł do kamienicy przy West End Avenue 156. Zamierzał przedostać dalej dachami i to mogło się udać, proszę państwa, to mogło się udać. Ale drzwi prowadzące na dach były zamknięte. Zdawało się, że to już koniec… Ale Jim Reader zorientował się, że lokal numer 7 jest nie zamieszkany i nie zamknięty na klucz. Wszedł tam…
Terry przerwał, aby podkreślić grozę sytuacji i zaraz krzyknął:
— …i jest teraz, proszę państwa, osaczony, osaczony jak szczur w potrzasku. Gang Thompsona wyważa drzwi! Wyjście pożarowe jest pilnowane. Nasi kamerzyści, ulokowani w pobliskim budynku, przekazują teraz państwu zbliżenie. Proszę spojrzeć, proszę państwa, proszę tylko spojrzeć! Czy nie ma już żadnej nadziei dla Jima Readera?
— Czy nie ma już żadnej nadziei — powtórzył cicho Reader. Stał zlany potem w ciemnej, przytłaczająco ciasnej łazience, nasłuchując nieustającego walenia w drzwi.
— Poczekaj! — krzyknął Mike Terry. — Nie wyłączaj się, Jimie Reader, jeszcze się nie wyłączaj. Mam pilną rozmowę telefoniczną z jednym z naszych telewidzów, rozmowę z aparatu Linii Dobrego Samarytanina. To ktoś, kto uważa, że może ci pomóc. Może jest jeszcze jakaś nadzieja, Jim. Czy mnie słyszysz, Jimie Reader?!
Reader czekał, słysząc chrupnięcie wyrywanych z przegniłej framugi zawiasów.
— Proszę mówić, sir — powiedział Mike Terry. — Pana nazwisko.
— Eee… — Felix Bartholomew.
— Niech się pan nie denerwuje, Mr. Bortholomew. Proszę mówić.
— No więc tak… O.K. Mr. Reader rozległ się roztrzęsiony, starczy głos. Mieszkałem kiedyś przy West End Avenue 156. W takim samym mieszkaniu, w jakim jest pan teraz, Mr. Reader — no tak, w takim samym! Niech pan słucha, Mr. Reader, łazienka ma okno. Jest zamalowane, ale ma…
Reader wepchnął telewizorek do kieszeni. Znalazł zarysy okna i kopnął w nie z całej siły. Szkło rozprysło się w drobne kawałki i łazienkę zalało światło dzienne. Zgarnął odpryski szkła z parapetu i wychylił się szybko przez okno.
Od wylanej betonem nawierzchni podwórza dzieliła go spora odległość. Zawiasy puściły. Słyszał jak drzwi otwierają się. Nie namyślając się dłużej, przelazł przez okno, zwisł na chwilę na koniuszkach palców i skoczył.
Wstrząs oszołomił go. Wstał na chwiejnych nogach. W oknie łazienki pojawiła się jakaś twarz.
— Masz pecha — powiedział mężczyzna, wychylając się i mierząc spokojnie z trzydziestki ósemki ze spiłowaną lufą.
W tym momencie eksplodowała w łazience świeca dymna.
Kula mordercy poszła bokiem. Odwrócił się klnąc. Na podwórzu wybuchały następne świece, przysłaniając dymem sylwetkę Readera.
Słyszał wydobywający się ze schowanego w kieszeni telewizorka, oszalały z podniecenia głos Mika Terry’ego.
— Biegnij! — wrzeszczał Terry — biegnij po swoje życie, Jimie Reader. Uciekaj, dopóki oczy morderców wypełnione są dymem. Dziękujemy Dobrej Samarytance, Sarze Winters z Bockton w stanie Massachusetts, Edgar Street 3412, za ufundowanie pięciu świec dymnych i wynajęcie człowieka, który je podrzucił!
— Ocaliła pani dzisiaj ludzkie życie, Mrs. Winters — już spokojniejszym głosem ciągnął Terry. Czy powie pani naszym telewidzom w jaki sposób…
Reader nie mógł słuchać dalej. Biegł przez wypełnione dymem podwórze, minął sznury na bieliznę — wypadł na ulicę.
Szedł Sześćdziesiątą Trzecią Ulicą, garbiąc się, aby ująć sobie wzrostu. Słaniał się lekko z wyczerpania, osłabiony brakiem jedzenia i snu.
— Hej, ty!
Reader odwrócił się. Na schodkach siedziała kobieta w średnim wieku, przyglądając mu się krzywo.
— Ty jesteś Reader, tak? Ten, którego próbują zabić?
Reader chciał odejść.
— Wejdź do środka, Reader — powiedziała kobieta.
Być może była to pułapka, ale Reader wiedział, że musi polegać na wielkoduszności i życzliwości ludzi. Był ich reprezentantem, przedłużeniem ich samych, przeciętnym facetem w tarapatach. Bez nich był zgubiony. Z nimi nic nie mogło mu się stać.
Wierz w ludzi, powiedział mu Mike Terry. Oni cię nigdy nie opuszczą. Wszedł za kobietą do salonu. Kazała mu usiąść — i wyszła z pokoju, aby wrócić prawie natychmiast z talerzem gulaszu. Stała, obserwując go jak jadł, tak jak patrzy się na małpę w ZOO, opychającą się orzeszkami.
Z kuchni wyszło dwoje dzieci i gapiło się na niego. Przez drzwi od łazienki weszli do pokoju trzej mężczyźni w kombinezonach i skierowali na posilającego się Readera kamerę telewizyjną. W salonie stał wielki odbiornik telewizyjny. Reader, połykając swój posiłek, patrzył na produkującego się na ekranie Mika Terry’ego i słuchał silnego, szczerze zmartwionego głosu komentatora.