Wyścig był przeraźliwym koszmarem spalonych opon. Reader trzymał się z tyłu stawki, pozwalając pierwszym liderom roztrzaskiwać się na okolonych bandami zakrętach wijącej się serpentyną drogi. Wysunął się na trzecie miejsce, gdy jadący przed nim Jaguar skręcił nagle w bok, wpadając na Alfa Romeo i obydwie maszyny z łoskotem wylądowały w zaoranym polu. Na drugie miejsce wysforował się Reader na ostatnich trzech milach, ale nie mógł znaleźć miejsca na wyprzedzenie prowadzącego wozu. Na zakręcie w kształcie litery S omal nie wyleciał z trasy, ale szybko wprowadził samochód na drogę i ciągle jeszcze był trzeci. Potem kierowca prowadzącego wozu złamał na ostatnich pięćdziesięciu jardach wał korbowy i Jim ukończył wyścig na drugiej pozycji.
Był teraz o tysiąc dolarów do przodu. Dostał cztery listy od kibiców, a pewna pani z Oshkosh przysłała mu parę ciepłych skarpetek. Zastał zaproszony do wystąpienia w „Stanie Zagrożenia”.
W odróżnieniu od innych widowisk, „Stan Zagrożenia” nie był programem typu turniejowego. Wymagał on wykazania się inicjatywą. Przed występem zaaplikowano Readerowi dawkę nieuzależniającego narkotyku. Ocknął się w kabinie małego samolotu lecącego na autopilocie na wysokości dziesięciu tysięcy stóp. Wskazanie paliwomierza sygnalizowało niemal puste zbiorniki. Spadochronu nie miał. Należało sprowadzić samolot do lądowania.
Naturalnie, nigdy przedtem nie latał. Ostrożnie eksperymentował z urządzeniami wypełniającymi tablicę przyrządów samolotu pamiętając, że w zeszłym tygodniu bohater odzyskał świadomość na pokładzie łodzi podwodnej, otworzył nie ten zawór co trzeba i utonął.
Tysiące telewidzów z zapartym tchem obserwowało, jak ten przeciętny człowiek, człowiek taki sam jak oni, borykał się z zaistniałą sytuacją tak, jak robiliby to oni. Jim Reader był nimi. Wszystko, co potrafił on, potrafili oni. Był reprezentantem ludzi.
Readerowi udało się sprowadzić samolot na dół w sposób, który zachowywał pozory lądowania. Przekoziołkował kilka razy, ale pas bezpieczeństwa spełnił swoja rolę, a silnik, wbrew oczekiwaniom nie buchnął płomieniami. Wyszedł wtedy z tego ogłuszony, z trzema złamanymi żebrami, trzema tysiącami dolarów i szansą, że po wyzdrowieniu wystąpi w „Torrero”.
Nareszcie widowisko pierwszej klasy!. „Torrero” płaciło dziesięć tysięcy dolarów. Trzeba było tylko zakłuć szpadą czarnego byka z Miura, tak jak robili to zawodowi matadorzy.
Walka odbywała się w Madrycie, gdyż walki byków były w Stanach Zjednoczonych ciągle jeszcze nielegalne. Transmitowała ją telewizja.
Reader miał dobrą kwadrylię. Polubili wielkiego, ślamazarnego Amerykanina. Pikadorzy naprawdę przykładali się do swych lancy, aby osłabić mu byka, banderillerzy próbowali zwalić bestię z nóg, zanim wbili w nią swe banderille, a drugi matador, ponury człowiek z Algiceras, fantazyjnymi ruchami mulety niemal skręcił bykowi kark.
Ale kiedy już wszystko zostało powiedziane i zrobione, na placu boju, ściskając niezgrabnie w lewym ręku muletę, a w prawym szpadę, oko w oko z czarnym, ociekającym krwią, szerokorogim bykiem stał Jim Reader.
— W płuca go, hombre, w płuca — darł się ktoś. — Nie zgrywaj bohatera, dźgnij go w płuca.
Ale Jim Reader trzymał się tego, co powiedział mu w Nowym Jorku doradca techniczny: „Nastaw szpadę i wbij ją nad rogami”.
I tak zrobił. Szpada ześlizgnęła się po kości i byk wziął go na rogi, po czym przerzucił sobie nad grzbietem. Podniósł się, cudem nie rozpruty, pochwycił drugą szpadę i zamykając oczy, ponownie wbił ją nad rogami. Bóg sprawujący pieczę nad dziećmi i głupcami musiał się temu przyglądać, gdyż szpada weszła jak nóż w masło. Byk wyglądał na zaskoczonego i gapił się na Jima z niedowierzaniem, a potem upadł jak przekłuty balon.
Wypłacili mu dziesięć tysięcy dolarów, a złamany obojczyk zrósł się niemal natychmiast. Dostał dwadzieścia trzy listy od kibiców, a wśród nich namiętne zaproszenie od dziewczyny z Atlantic City, które zignorował. Spytano go, czy nie zechciałby wystąpić w następnym widowisku.
Pozbył się już trochę swej naiwności. Był teraz w pełni świadomy, że dał się niemal zabić za marne grosze. Wielka forsa była nadal przed nim. Teraz chciał być niemal zabijany za coś wartego zachodu.
Wystąpił więc w „Podwodnych Niebezpieczeństwach”, widowisku finansowanym przez firmę Mydło Fairlady. W masce na twarzy, z respiratorem, pasem obciążającym, płetwami i nożem, skoczył wraz z czterema rywalami w ciepłe wody Morza Karaibskiego. Za nimi, w ochronnej klatce zanurzyła się obsługa kamery telewizyjnej. Zadanie polegało na znalezieniu i wyłowieniu skarbu, który firma finansująca program ukryła na dnie.
Nurkowanie w masce nie jest specjalnie niebezpieczne, ale fundator, celem uatrakcyjnienia widowiska, zadbał o trochę fanaberii. W rejonie, w którym odbywały się zawody, roiło się od gigantycznych mięczaków, jadowitych moren, rekinów kilku gatunków, ogromnych ośmiornic, trujących koralowców i innych niebezpieczeństw, czyhających na śmiałków w głębinach.
Była to pasjonująca walka. Skarb znalazł w głębokiej rozpadlinie człowiek z Florydy, ale jego znalazła morena. Skarb porwał drugi nurek, a jego porwał rekin. Przejrzysta, niebieskozielona woda zmętniała od krwi, co dobrze wychodziło w kolorze na ekranach telewizorów. Skarb opadł na dno, a zanurkował za nim Reader, w trakcie czego trzasnęły mu bębenki w uszach. Wyszarpał skarb z koralowca, odrzucił pas obciążający i popłynął w kierunku powierzchni. Na trzydzieści stóp od celu musiał stoczyć walkę o skarb z czwartym nurkiem.
Wodzili się tam i z powrotem z nożami w dłoniach, wreszcie mężczyzna zaatakował i ciął Readera przez pierś. Ale Reader, z zimną krwią rutynowanego zawodnika, puścił swój nóż i wyrwał napastnikowi z ust respirator.
To pomogło. Reader wynurzył się i pokazał wyłowiony skarb komisji konkursowej oczekującej w łodzi. Okazało się, że była to paczka mydła firmy Mydło Fairlady — „Największy Skarb”.
Występ przyniósł mu na czysto dwadzieścia dwa tysiące dolarów w gotówce i papierach wartościowych, oraz trzysta osiem listów od kibiców i interesującą propozycję od dziewczyny z Macon. Odbył bezpłatne leczenie rany od noża, pękniętych bębenków i zatrucia jadem koralowca.
Ale, co najważniejsze, zaproszony został do wzięcia udziału w największym widowisku grozy — w „Cenie Ryzyka”. I wtedy się zaczęło…
Skład zatrzymał się, wyrywając Readera z zadumy. Zsunął kapelusz z czoła i w przejściu między siedzeniami dostrzegł mężczyznę, gapiącego się nań i szepcącego coś do tęgiej kobiety. Czyżby go rozpoznali?
Gdy tylko otworzyły się drzwi wstał i zerknął na zegarek. Miał jeszcze przed sobą pięć godzin.
Na stacji Manhasset wsiadł do taksówki i kazał się wieźć do New Salem.
— New Salem? — spytał kierowca przyglądając mu się w lusterku wstecznym.
— Tak.
Kierowca włączył radio.
— Kurs do New Salem. Tak, zgadza się. New Salem.
Ruszyli. Reader zmarszczył brwi, zastanawiając się, czy nie był to czasem sygnał. Zgłaszanie dyspozytorom kursu należało, oczywiście, do obowiązków taksówkarzy, ale coś w głosie tego człowieka…
— Niech mnie pan tutaj wysadzi — zażądał Reader.
Zapłacił kierowcy i ruszył pieszo wąską, polną drogą, wijącą się między rzadko rosnącymi drzewami. Drzewa były zbyt niskie i zbyt oddalone jedno od drugiego, aby mogły stanowić osłonę. Reader szedł dalej, szukając miejsca, gdzie mógłby się ukryć.