Usłyszał bliski huk wystrzału, ale bandyta strzelał tylko do wiewiórki. Wiła się przez chwilę z bólu, a potem znieruchomiała.
Leżąc tak w krzakach, Reader usłyszał warkot helikoptera studyjnego, unoszącego się nad wąwozem. Zastanawiał się, czy kamery były skierowane na niego. Było to możliwe. A jeśli ktoś widzi, jakiś Dobry Samarytanin, w jakiej znalazł się sytuacji, to może przyjdzie mu z pomocą.
Patrząc tak w niebo na helikopter, Reader nadał swej twarzy pełen czci wyraz, złożył ręce i zaczął się modlić. Modlił się po cichu, bo zebrane przed telewizorami audytorium nie lubiło religijnej ostentacji, ale jego usta poruszały się. To był przywilej każdego człowieka.
Miał na ustach prawdziwą modlitwę. Kiedyś, ktoś z telewidzów, potrafiący czytać z ust, wykrył, że uciekinier udaje odmawianie pacierza, a w rzeczywistości recytuje tabliczkę mnożenia. Dla tego człowieka nie było już ratunku!
Reader skończył się modlić. Zerkając na zegarek stwierdził, że pozostały mu jeszcze prawie dwie godziny.
A on nie chciał umierać! To nie było tego warte, obojętne ile mu wypłacą! Musiał być szalony, kompletnie szalony, żeby się na to zgodzić.
Wiedział jednak, że nie była to prawda. I przypomniał sobie, jaki był wtedy świadomy tego, co czyni.
Tydzień temu, mrużąc oczy w ostrych światłach reflektorów, stał w studio programu „Cena Ryzyka”, a Mike Tery ściskał mu rękę.
— A więc, Mr. Reader — spytał uroczyście Terry — czy zna pan reguły gry, w której ma pan uczestniczyć?
Reader skinął głowa.
— Jeśli je zaakceptujesz, Jimie Reader, będziesz przez tydzień człowiekiem ściganym. Będą cię tropić mordercy, zawodowi mordercy, ludzie ścigani przez prawo za inne zbrodnie, którym, na mocy Ustawy o Świadomym Samobójstwie, zagwarantowano bezkarność za to jedyne zabójstwo. Będą próbowali cię zabić, Jim. Rozumiesz?
— Rozumiem — odparł Reader. Rozumiał również to, że jeśli przez ten tydzień zdoła utrzymać się przy życiu, otrzyma dwieście tysięcy dolarów.
— Pytam po raz ostatni, Jimie Reader. Nie zmuszamy nikogo do gry, gdy stawką w niej jest śmierć. Czy chcesz grać?
— Chcę — powiedział Reader.
Mike Terry zwrócił się do widowni. — Panie i panowie, mam tutaj kopię wyczerpującego testu psychologicznego, który na naszą prośbę przeprowadził na Jimie Readerze bezstronny instytut badań psychologicznych. Kopie takie zostaną przesłane każdemu, kto ich zażąda, po uiszczeniu przez tą osobę opłaty w kwocie dwudziestu pięciu centów na pokrycie kosztów wysyłki. Test wykazuje, że Jim Reader jest w pełni władz umysłowych, zrównoważony i całkowicie odpowiedzialny pod jakimkolwiek względem. — Tu zwrócił się do Readera.
— Czy nadal chcesz stanąć do współzawodnictwa, Jim?
— Tak, chcę.
— Świetnie! — krzyknął Mike Terry. Jimie Reader, poznaj swoich przyszłych morderców!
Na scenę, witani gwizdami publiczności, weszli ludzie z gangu Thompsona.
— Proszę na nich spojrzeć, proszę państwa — powiedział z nieukrywana pogardą Mike Terry. — Proszę tylko na nich spojrzeć! Antyspołeczni, z gruntu zdeprawowani, kompletnie amoralni. Ci ludzie nie mają innego kodeksu, poza spaczonym, kodeksem kryminalistów, żadnego honoru, poza tchórzliwym honorem mordercy do wynajęcia. Są ludźmi skazanymi, skazanymi przez nasze społeczeństwo, które nie na długo usankcjonuje ich działalność. Czeka ich przedwczesna i niechlubna śmierć.
Widownia przyjęła te słowa aplauzem.
— Co masz do powiedzenia, Claude Thompson? — spytał Mike Terry. Claude, rzecznik Thompsonów, podszedł do mikrofonu. Był szczupłym, gładko wygolonym, staromodnie ubranym mężczyzną.
— Uważam — powiedział ochryple — uważam, że nie jesteśmy gorsi od innych. Znaczy się, jesteśmy jak żołnierze na wojnie, oni też zabijają. A popatrzcie na łapownictwo w rządzie i w związkach. Każdy dorabia sobie na boku.
Byt to właśnie nie trzymający się kupy kodeks Thompsonów. Ale jakże szybko, z jaką precyzją Mike obalił argumentację mordercy! Pytania Terry’ego wrażały się prosto w plugawą duszę tego człowieka.
Pod koniec wywiadu, Claude Thompson wycierał spoconą twarz jedwabną chusteczką i rzucał swym ludziom gniewne spojrzenia.
Mike Terry położył dłoń na ramieniu Readera.
— Oto człowiek, który zgodził się zostać wasza ofiarą — jeśli potraficie go schwytać.
— Schwytamy go — powiedział Thompson. Wróciła mu już pewność siebie.
— Nie bądź taki pewny — upomniał go Terry. — Jim Reader walczył z dzikimi bykami — teraz ma za przeciwników szakale. Jest przeciętnym człowiekiem. On — to ludzie — a to oznacza ostateczną zgubę dla ciebie i osobników twojego pokroju.
— Dostaniemy go — chełpił się Thompson.
— I jeszcze jedno — dodał cicho Terry. — Jim Reader nie jest osamotniony. Stoją za nim ludzie z całej Ameryki. Dobrzy Samarytanie ze wszystkich zakątków naszego wielkiego kraju są gotowi pomagać mu. Nieuzbrojony, bezbronny Jim Reader może liczyć tylko na pomoc i serdeczność ludzi, których jest reprezentantem. Nie bądź więc taki pewien, Claude Thompson! Za Jimem Readerem stoją przeciętni ludzie — a ludzi przeciętnych jest mnóstwo!
Reader rozmyślał o tym, leżąc bez ruchu w krzakach. Tak, ludzie pomagali mu, ale pomagali także mordercom.
Wstrząsnął nim dreszcz. Sam tego chciał, pamiętał dobrze. Sam był sobie winien. Potwierdzał to test psychologiczny.
A mimo to, jakaś część winy spadała tu na psychologów, którzy przeprowadzali z nim ten test. Na ile winien był Mike Terry, oferując biednemu człowiekowi taką sumę pieniędzy? Społeczeństwo samo zrobiło tę pętlę i założyło mu ją na szyję, a on sam się na niej powiesił, nazywając to nieprzymuszoną wolą.
Czyja to wina?
— Aha! — krzyknął ktoś.
Reader spojrzał w górę i zobaczył stojącego nad nim, tęgiego mężczyznę. Mężczyzna ubrany był w tweedowa marynarkę w krzykliwa kratę. U szyi zwisała mu lornetka, a w ręku trzymał laskę.
— Proszę pana — wyszeptał Reader — niech pan nic nie mówi!
— Hej! — Krzyknął grubas, wskazując laską na Readera. — Tutaj jest! Wariat, pomyślał Reader. Temu przeklętemu głupcowi musi się wydawać, że to zabawa w chowanego.
— O, tutaj! — wrzeszczał mężczyzna. Reader, klnąc, zerwał się na nogi i zaczął uciekać. Wybiegł z wąwozu i ujrzał w oddali biały budynek. Skręcił w tym kierunku. Za sobą słyszał ciągle okrzyki mężczyzny.
— Tamtędy, o tam. Patrzcie, głupcy, jeszcze go nie widzicie?
Bandyci znowu zaczęli strzelać. Reader biegł, potykając się o nierówności terenu. Minął troje dzieci bawiących się w szałasie.
— Tutaj jest! — rozwrzeszczały się dzieciaki. — Tutaj jest!
Reader jęknął i biegł dalej. Dopadł schodów budynku i zobaczył, że to kościół.
Gdy otwierał drzwi, pocisk trafił go w kolano.
Upadł i wczołgał się do środka. Telewizorek w jego kieszeni przemawiał głosem Mika Terry’ego:
— Co za zakończenie, proszę państwa, co za zakończenie! Reader został trafiony! Został trafiony, proszę państwa. Czołga się teraz, cierpi, ale nie rezygnuje! Nie Jim Reader!
Reader leżał w przejściu między ławkami, niedaleko ołtarza. Docierał do niego — ożywiony głos dziecka, które mówiło:
— Wszedł tutaj, Mr. Thompson. Jak się pan pospieszy, to jeszcze go pan złapie.