Usłyszałem jakieś pomruki ze strony współtowarzyszy niedoli i natychmiast ostre promienie laserów wystrzeliły ze ścian i z nieprzyjemnym sykiem uderzyły w podłogę tuż obok ich stóp. Pomruki umilkły.
Głos przerwał, ale już po krótkiej chwili podjął przekazywanie poleceń, nie wspominając ani słowem o tym incydencie. Nie było to zresztą potrzebne.
— W prawo zwrot, ruszaj! — rozkazał, a my wypełniliśmy ten rozkaz. — Maszerować powoli do promu, zgodnie z moją instrukcją.
Szliśmy w milczeniu, ale bez pośpiechu. Metalowa podłoga była cholernie zimna — w rzeczywistości całe to otoczenie było niezbyt przyjemne — co przemawiało na korzyść promu.
Okazał się on zaskakująco wygodny i nowoczesny, chociaż jego fotele nie były dostosowane do naszych nagich ciał. Usiadłem jakieś sześć rzędów od końca, zapiąłem pasy i czekałem na pozostałych. Prom mógł pomieścić dwadzieścia cztery osoby, nas natomiast było trzynaścioro — ośmiu… nie, siedmiu mężczyzn i sześć kobiet. Ciągle zapominałem, kim ja sam jestem, i w myślach zganiłem się za to. To nie był odpowiedni czas na tego rodzaju pomyłki. Najbliższe dni będą dla mnie najbardziej niebezpieczne, bo nasza grupa będzie ośrodkiem dużego zainteresowania, a szczególnie ci spośród nas, którzy nie wydają się być tymi, za których się podają.
Klapa wejściowa zamknęła się automatycznie i rozległ się syk świadczący o wyrównywaniu ciśnienia. Po czym, bez żadnych ceregieli, nastąpiło gwałtowne szarpnięcie, które oznaczało, że odcumowaliśmy od statku i że znajdujemy się w drodze na powierzchnię. Wahadłowiec był zbyt komfortowy i nowoczesny, by służyć jedynie jako transportowiec dla więźniów. Musiał być więc jednym z tych statków, które utrzymują regularną łączność pomiędzy planetami Rombu Wardena.
Głośniki nad naszymi głowami zatrzeszczały i rozległ się sympatyczny męski głos. Była to wyraźna zmiana na lepsze.
— Witamy na Cerberze — powiedział głos zupełnie szczerym tonem. — Jak wam bez wątpienia wyjaśniono, Cerber jest ostatecznym celem waszej podróży i waszym nowym domem. I chociaż nie będziecie już mogli opuścić systemu Wardena, przestaniecie automatycznie być więźniami, a staniecie się obywatelami Rombu Wardena. Władza Konfederacji skończyła się w momencie waszego wejścia na prom, który jest częścią floty będącej wspólną własnością światów Wardena. Rada Systemu jest uznawana przez Konfederację za ciało niezależne i ma nawet swoje miejsce w Kongresie Konfederacji. Każdy z czterech światów posiada osobną administrację, a rząd każdej planety jest niezawisły i niezależny.
Głos zamilkł na chwilę, a ja pomyślałem sobie, jakie to dziwne, że nikt tego nie komentuje, nikt się nie cieszy, nikt nawet nie mruczy pod nosem. W powietrzu wisiało wyczuwalne napięcie, które ja odbierałem równie dobrze jak inni.
— Niezależnie od tego, kim byliście i co robiliście w przeszłości, niezależnie od tego, jaki był wasz status, jesteście teraz obywatelami Cerbera i niczym więcej… ale i nie mniej. Nie jesteście już więźniami. Wasze czyny należą do przeszłości. Zaczynacie z czystym kontem i pustą kartoteką; liczyć się będzie jedynie to, co będziecie robić, poczynając od tej chwili.
To przyzwoite podejście, pomyślałem sobie. Kontrast pomiędzy stosunkiem do nas i tonem, jakim obecnie się do nas zwracano, a tym, czego poprzednio doświadczyliśmy, był uderzający.
— Wkrótce lądowanie — ciągnął głos, a ja wyczułem całym ciałem hamowanie pojazdu i usłyszałem wycie stabilizatorów włączonych do lotu w atmosferze.
— Prosimy wysiadać natychmiast po otwarciu włazu, ponieważ musimy w miarę szybko przeprowadzić obsługę techniczną tego pojazdu i przywrócić go do normalnej służby. Przedstawiciel władz będzie was oczekiwał i zabierze was do miejsca, w którym otrzymacie ubrania, posiłek i uzyskacie niezbędne informacje. Proszę współpracować bardzo ściśle z tą osobą i nie sprawiać kłopotów. Nie byłoby najlepiej, gdybyście właśnie od kłopotów zaczęli swój pierwszy dzień w tym nowym świecie.
Nawet kompletny psychopata nie chciałby sprawiać kłopotów, gdyby go o to w ten sposób proszono, pomyślałem sobie. Grozili w tak sympatyczny sposób. No cóż, w końcu był to świat zamieszkany i rządzony przez takich jak ci z naszego promu.
Podchodziliśmy do lądowania dość długo — najwyraźniej pilot nie chciał ryzykować — wreszcie jednak nasz statek znieruchomiał. Światełka ostrzegawcze na pokładzie zamigotały i zgasły. Natychmiast usłyszałem syk powietrza od strony śluzy. Kiedy właz się otworzył, odpięliśmy pasy, wstaliśmy i zaczęliśmy się przesuwać powoli i spokojnie w kierunku wyjścia. To jest to, powiedziałem sobie. Teraz się zacznie.
Schodziliśmy gęsiego długą nowoczesną rampą zakrytą co prawda, ale nie ogrzewaną. Przyspieszyliśmy kroku prawdopodobnie powodowani tym chłodem, choć nikt pewnie świadomie w ogóle go nie zauważył; wszystko inne przesłaniał bowiem jeden podstawowy i przemożny fakt.
W tym samym momencie, w którym uderzył w nas ten chłód; w momencie, w którym to powietrze dotarło do naszej skóry, naszych nozdrzy i przeniknęło w głąb naszych ciał; w tym samym momencie rozpoczęła się systematyczna inwazja wiadomych mikroorganizmów, które tym samym stawały się naszymi nowymi i ostatecznymi strażnikami więziennymi. Byliśmy na miejscu, byliśmy wolni, a jednocześnie pozbawieni drogi odwrotu.
Rozdział trzeci
POCZĄTKI
Weszliśmy do niewielkiego holu, gdzie zostaliśmy przywitani przez ubranych po wojskowemu — w obcisłe mundury khaki i wysokie buty — dwóch mężczyzn i kobietę. Dość szybko dowiedzieliśmy się jednak, że nie byli oni wojskowymi. Dano nam długie, luźne szaty i sandały, po czym sprawdzono nasze imiona i nazwiska, porównując je z jakąś listą, i zaprowadzono dość pośpiesznie do czekającego powietrznego autobusu. Mino tych szat było nam diabelnie zimno, a ogrzewanie pojazdu, choć zapewnię sprawne, nie było dla nas wystarczające.
Odlot z terminalu nastąpił prawie natychmiast i podczas związanych z nim manewrów mieliśmy pierwszą okazję, by popatrzeć na nowy świat. Był to dość dziwny widok — na prawo błyszczał w słońcu ocean, na lewo „linia brzegowa”, która tak naprawdę nie była linią brzegową. Był to raczej gęsty las czerwonawobrązowych i pomarańczowych drzew, których korony tworzyły wielkie, szerokie liście różnych kształtów i rozmiarów. W niektórych miejscach widać było w tych drzewach większe i mniejsze nacięcia, płytsze i głębsze. Najwyraźniej w tych pniach mieszkali ludzie — można było bowiem dostrzec światło słoneczne odbijające się od szyb w oknach. Przypominało to wszystko jakąś odważną wizję surrealistyczną; olbrzymi las, z pniami w połowie przywodzącymi na myśl prehistoryczne poskręcane drzewa gigantycznych rozmiarów, a w połowie kompleks nowoczesnych biurowców. Można też było zauważyć miejsca, w których z pni wyrastały gałęzie; jeden z pni ucięty został poziomo, a miejsce przecięciu — pokryte jakimś błyszczącym materiałem — najwyraźniej służyło jako lądowisko.
Nasza opiekunka popatrzyła na nasze zdziwione miny i uśmiechnęła się. Po czym wzięła do ręki mikrofon i zamieniła się w przewodniczkę.
— Witamy na Cerberze. Nazywam się Kerar, a moi współpracownicy to Monash i Silka. Znajdujecie się na terenie gminy MaDell. Używamy tej nomenklatury, ponieważ z samej natury przestrzeni życiowej wynika praktyczna niemożność budowania wielkich miast. Na szczęście, sprawny system komunikacyjny pozwala na tworzenie większych jednostek, odpowiadającym — w sensie ekonomicznym — wielkim miastom, i właśnie te jednostki nazywamy gminami. Jak widzicie, na Cerberze nie ma lądu stałego. Biologowie twierdzą, iż ludzie kiedyś mieszkali na drzewach. Tutaj, z konieczności, powróciliśmy do naszych korzeni.