Sądząc po ogłoszeniach „ZATRUDNIĘ” Tooker był najpoważniejszym pracodawcą, choć ogłaszało się wiele innych firm, co oznaczało, iż można jednak podejmować pewne decyzje osobiste na własną rękę. Niezależni kupcy zamieszczali ogłoszenia, w których poszukiwali pracowników do pracy w niepełnym wymiarze godzin, co świadczyć mogło o pewnej niewspółmierności ekonomicznej i oznaczać, że nawet jeśli biura Tookera zamknięte są późnym popołudniem, to jego oddziały pracują zapewne przez okrągłą dobę.
Ku mojemu zdumieniu znalazłem też wykaz miejscowych kościołów; prawdę mówiąc, liczba ich była dość spora, bowiem reprezentowały one praktycznie wszystkie wyznania pod słońcem, a wśród nich takie, o których wcześniej nigdy nie słyszałem. Były też szkoły doskonalenia zawodowego, różnego rodzaju kursy i tym podobne.
Nasunęło mi to pewną myśl, sięgnąłem więc po książkę telefoniczną. Żadnych szkół dla dzieci, żadnych przedszkoli czy żłobków lub innych usług dla dzieci i rodziców. Najwyraźniej było tu coś, czego jeszcze musiałem się dowiedzieć o tej nowej kulturze.
Medlam, który leżał w strefie subtropikalnej, oferował usługi typowe dla kurortów, nastawione na turystów, a wśród nich coś, co reklamowano jako „Podniecające polowania na borki!”, czymkolwiek te borki były.
Ciekawe, że nigdzie, ani w naszych pogadankach szkoleniowych, ani w przewodnikach, ani nigdzie indziej, nie było najmniejszej wzmianki na temat Waganta Laroo. Władca Cerbera bez wątpienia trzymał się w cieniu.
Następnego ranka stawiłem się wcześnie w biurze kadr Tookera. Oczekiwano mnie tam i bardzo szybko załatwiono wszystkie sprawy związane z moim przyjęciem do korporacji. Praca miała trwać trzydzieści osiem godzin tygodniowo, płatne 2,75 jednostki za godzinę, z możliwością wzrostu do 9,00 jednostek po uzyskaniu starszeństwa na moim stanowisku asystenta, a nawet więcej w przypadku awansu. A byłem zdecydowany awansować. Powiedziano mi również, iż jestem Pracownikiem Klasy I, który to tytuł zarezerwowany był dla posiadających specjalne kwalifikacje. Należący do tej Klasy I zachowywali to samo stanowisko, niezależnie od ciała, w jakim się znajdowali. Należący do Klasy II zachowywali tę samą pracę niezależnie od tego, kto się znajdował wewnątrz ciała. Istniała też Klasa III dla pracowników niewykwalifikowanych, którzy mogli zmieniać zajęcie za obopólną zgodą pracodawcy i własną. Przypuszczam, że był to rodzaj wentyla bezpieczeństwa. Spytałem od niechcenia, co się dzieje, jeśli I i II wymienią się i uzyskałem równie od niechcenia podaną informację, że w takim przypadku decyzję dotyczącą tego, kto co wykonuje, podejmuje rząd, zazwyczaj za pośrednictwem sędziów dokonujących przymusowej wymiany powrotnej.
— Proszę posłuchać mojej rady, jeśli należysz do tych, którzy lubią częste wymiany — powiedział szef kadr. — Dokonuj jej tylko z tymi, którzy należą do Klasy I. Jest to prostsze i nie pociąga za sobą kłopotów.
— Nie sądzę, bym w najbliższej przyszłości zamierzał dokonywać wielu wymian — zapewniłem go. — A już na pewno nie z własnej woli.
Pokiwał głową. — Staraj się zawsze pamiętać o takiej możliwości i bądź przed nią stale zabezpieczony, a wymiana nie nastąpi bez twojej zgody; a jeśli nastąpi, to za twoją zgodą i tym samym z tą osobą, z którą ty zechcesz. A kiedy poczujesz się staro i zechcesz się odświeżyć… cóż, to będzie zależało tylko od ciebie. Nie narażaj się, pracuj wytrwale i postaraj się być niezastąpionym, a przynajmniej bardzo ważnym; to najlepsze zabezpieczenie. Rób tak, żeby oni chcieli dać ci nowe ciało co trzydzieści lat mniej więcej. To najlepszy sposób.
Skinąłem z powagą głową. — Dzięki. Zapamiętam sobie te rady. — Naturalnie, nie miałem zamiaru popaść w rutynę i powstrzymać się od działania przez jakiś dłuższy okres. Z drugiej strony, potrzebne mi było trochę czasu, by poznać ludzi, poznać ten świat i to społeczeństwo. Cierpliwość jest największą z cnót, jeśli planuje się przewrót społeczny, a nie posiada się innych atutów.
Miło byłoby powiedzieć, iż podczas następnych kilku miesięcy dokonywało się śmiałych i wspaniałych czynów, prawda jednak jest taka, że oprócz paru ciekawszych momentów praca moja była nudna i żmudna. Korporacja dała mi do dyspozycji subsydiowane przez nią mieszkanie, wygodne, wręcz komfortowe, z kuchnią, klimatyzacją i całą resztą. Praca nie była zbyt wymagająca, a szybkość, z jaką „wspomagałem” projektantów nowych obwodów, świadczyła, iż nadaję się do większych i ważniejszych zadań, tym bardziej że bardzo uważałem, by moi przełożeni mogli przypisać sobie wszelkie zasługi, zachowując jednocześnie dowody na to, kto tak naprawdę dokonał tej całej roboty — dowody, o których oni dobrze wiedzieli. Mieli więc wobec mnie dług wdzięczności, nie odczuwając zarazem zagrożenia z mojej strony. Mogłem przecież przypisać sobie całe zasługi, a nie uczyniłem tego. Jednym słowem, stawałem się personą niezbędną — przynajmniej dla tych, którzy byli na poziomie hierarchii bezpośrednio nade mną tak jak radził szef kadr. Prawdę mówiąc, była to dla mnie dziecinna igraszka, bowiem projekty stosowane na Cerberze były o dobre dziesięć, a nawet dwadzieścia lat opóźnione i ograniczone praktycznie do jednej dziedziny. Wszelkie komputery z samoświadomością były tu całkowicie zakazane. To właśnie stanowiło rzeczywisty powód zapóźnienia całego Rombu Wardena i było sprytnym pociągnięciem ze strony Konfederacji, a która nawet tutaj była bytem jak najbardziej realnym. Nie było potrzeby lądowania czy chociażby wejścia w atmosferę, by zmieść całą gminę z powierzchni planety, a Konfederacja byłaby gotowa udzielić takiej lekcji, gdyby tylko doszły ją wieści o nieprzestrzeganiu przyjętych reguł postępowania.
Muszę przyznać, iż narzucony tej planecie prymitywizm był mi pomocny i dawał pewną przewagę nad miejscowymi mistrzami techniki, bowiem większość z nich — o ile nie wszyscy — szkoleni byli na urządzeniach o wiele bardziej zaawansowanych niż te, które się tutaj znajdowały. Jedynie niewielka grupka potrafiła radzić sobie z tymi starszymi konstrukcjami.
Nawiązałem sporo przyjaźni i udzielałem się towarzysko. W korporacji istniały zespoły sportowe współzawodniczące ze sobą we wszystkich praktycznie dyscyplinach, jakie znałem. Po regularnych treningach i doprowadzeniu swojego obecnego ciała do wielkiej sprawności, wybijałem się w sporcie, chociaż nigdy nie zdołałem osiągnąć takich szczytów fizycznej sprawności, jakie były udziałem mojego oryginalnego ciała.
Przynajmniej na razie zrezygnowałem jednak z polowania na borki. Z tego, co się dowiedziałem, były to monstrualne, złośliwe stworzenia zamieszkujące oceany, zbudowane podobno głównie z kłów i osiągające czasami rozmiary pozwalające im połykać całe łodzie. Posiadały naturalną niechęć do wszystkiego i do wszystkich. Zdarzało im się atakować łodzie bez jakiegokolwiek powodu, a nawet chwycić przelatujący nisko wahadłowiec. Polowanie na nie wymagało szczególnych umiejętności, a poza tym ten rodzaj sportu zupełnie mnie nie pociągał. Choć borki były nieprzyjemne, to jednak w oceanie żyły również w wielkich ilościach przeróżne stworzenia o wartości handlowej, poczynając od jednokomórkowców łączących się w wielokilometrowe pływające wyspy do drobnych stworzeń morskich dostarczających jadalnego mięsa, skóry i innych produktów. Polowanie na borki może i dostarczało niektórym dreszczyku emocji, ale dla korporacji połowowych stanowiło jedynie konieczność gospodarczą.
Zwierzęta latające, o imionach takich jak giki i gopy, zmusiły mnie do zastanowienia się przez chwilę nad tym, jakiego rodzaju człowiekiem był ten, który je pierwszy tak nazwał. Wszystkie latające stworzenia, na ogół drobnych rozmiarów, spełniały funkcje owadów, zapylając dżunglę od góry. Były też latające drapieżniki, o których też można by powiedzieć, że były potworami. Jeden z nich miał beczkowate ciało o metrowym przekroju, trzymetrową szyję i rozpiętość skrzydeł przekraczającą dziesięć metrów. Głowa jego przedstawiała koszmarny widok, z płonącym gadzim okiem i ostrymi zębiskami; nikt jednak nie zwracał na nie szczególnej uwagi tak długo, jak długo stwory te trzymały się z daleka. Były to zresztą głównie padlinożercy, przez większość czasu unoszące się wysoko nad oceanem.