Выбрать главу

Na początku ta cała wymiana ciał robiła wspaniałe wrażenie; teraz jednak ujrzałem ją we właściwych proporcjach — jako chorobę. Chorobę obejmującą całe społeczeństwo i wymagającą systemu totalitarnego po to, by w ogóle przetrwać.

Uświadomienie sobie tego faktu znacznie ułatwiało mi moje zadanie… jednocześnie czyniło je bardzo pilnym. Odrzuciłem już myśl o ewentualnym oszczędzeniu Waganta Laroo. Tym bardziej, że przynajmniej na czas potrzebny mi do wywołania prawdziwej rewolucji społecznej na Cerberze sam zamierzałem pozostać Władcą.

Rozdział piąty

ZARYS PLANU

Przez kilka następnych tygodni spotykałem się z Sandą, której nie tylko współczułem, ale którą autentycznie polubiłem. Wydawało się, iż odpowiada jej towarzystwo kogoś pochodzącego ze świata, którego nie tylko nigdy nie zobaczy, ale którego tak naprawdę nie jest nawet w stanie sobie wyobrazić — kogoś, kto traktuje ją jak pełnowartościowego człowieka, a nie pariasa. Stawałem się jednak coraz bardziej niespokojny i niecierpliwy. Czułem, że miałem już dość kontaktów i dość informacji, by zacząć wreszcie działać. Brakowało mi jeszcze jedynie jakiegoś punktu wyjścia, czegoś co dawałoby szansę sukcesu.

Mój dalekosiężny cel był jasny: odnaleźć i zabić Waganta Laroo, po czym przechwycić w jakiś sposób kontrolę nad maszynerią syndykalistyczną, co pozwoliłoby skroić ten świat według lepszej miary. Fakt, że mój plan był zbieżny z życzeniami Konfederacji, ułatwiał sytuację, ponieważ nie miałem najmniejszej ochoty z nimi zadzierać, a wiedziałem, że jestem pod stałą obserwacją, prawdopodobnie za pośrednictwem szantażowanych miejscowych agentów — zesłańców posiadających rodziny i interesy w świecie cywilizowanym.

Praca u Tookera przekonała mnie, że wiedza komputerowa i robotyka są zbyt opóźnione w stosunku do Konfederacji, by istniał tu jakiś bezpośredni związek z robotami obcych, choć nie pozbyłem się tak całkowicie swoich podejrzeń w tym względzie. Znalazło się tu bowiem przynajmniej kilka niezłych mózgów z dziedziny komputerów organicznych. I chociaż ich nazwiska pojawiały się podczas różnych rozmów na tematy fachowe i podczas przyjęć, na których bywałem, to ich samych nigdy nie widziałem. Naturalnie Tooker nie był jedyną, a nawet nie największą firmą tego typu na Cerberze. Stanowił jednak „wagę średnią” w miejscowej gospodarce, biorącą udział w większości poważniejszych transakcji. Problem polegał na tym, że to ja znajdowałem się zbyt nisko na szczeblach hierarchii, by móc bodaj usłyszeć plotki na temat spraw tak ściśle tajnych.

Dlatego jeszcze na długo przed rozważeniem problemu Laroo, należało poczynić odpowiednie kroki, z których pierwszy polegałby na znalezieniu przyjaciół na szczytach hierarchii, przyjaciół posiadających informacje i skłonnych służyć pomocą w razie potrzeby. Potrzebowałem również o wiele więcej pieniędzy i możliwości ich ukrycia. Naturalnie mogłem je ukraść z banku; nie było to zbyt trudne przy tym systemie komputerowym. Kłopot polegał na tym, że pieniądze te muszą się gdzieś znajdować. A w elektronicznym systemie walutowym wszelkie duże nadwyżki są bardzo widoczne. Ukrycie poważnych sum wymagało równie poważnej operacji i równie poważnych środków. Innymi słowy, trzeba by mieć majątek, by ukraść i schować majątek.

Wreszcie, prócz pieniędzy i wpływów, potrzebny mi był ktoś z kręgu samego Laroo. Niełatwa sprawa. Był to jednak ostatni z moich problemów, na dodatek zależny od wyniku uzyskanego przy rozwiązywaniu dwu pierwszych.

Pojechałem pewnego weekendu do Akeby, snując po drodze te czarne myśli i mając zarazem nadzieję, że dopisze mi szczęście. Musiałem tam pojechać, by spotkać się z Sandą, która z widoczną ciążą nie mogła się pokazywać gdzieś dalej, chociaż nie było to zakazane prawem, a było jedynie postępowaniem czysto zwyczajowym.

Dom Akeba tworzył rozległy kompleks usytuowany na własnym terenie. Przypominał mi hotel, w którym zatrzymałem się pierwszej nocy po przyjeździe do Medlam. Widziałem z daleka basen, korty, boiska i inne urządzenia w stylu kurortu, a nie widziałem przecież wszystkiego. Ponieważ teren był zamknięty, do środka mogłem wejść jedynie przez bramę.

Sanda zostawiła mi u portiera informacje, że jest w porcie. Pojechałem ruchomymi schodami w dół. Tuż na zewnątrz kompleksu znajdowała się przystań przeznaczona raczej dla statków handlowych i zwinnych kanonierek służących do polowań na borki niż dla jachtów sportowych.

Sanda stała obok groźnie i złowieszczo wyglądającej łodzi myśliwskiej. Ujrzawszy mnie, zawołała i pomachała ręką. Poszedłem w jej kierunku, zastanawiając się, co też ona porabia w takim miejscu.

— Qwin! Podejdź proszę! Chciałabym, żebyś poznał Dylan Kohl! — powiedziała i oboje weszliśmy na pokład.

Był to zgrabny i funkcjonalny wodolot, opancerzony i wyposażony w działka. Robił wrażenie okrętu wojennego, a nie statku handlowego. Nigdy przedtem nie byłem na pokładzie czegoś podobnego i muszę przyznać, że byłem zafascynowany.

Dylan Kohl okazał się wysoką, opaloną, silnie umięśnioną młodą kobietą w ciemnych okularach, daszku przeciwsłonecznym na głowie, króciuteńkich szortach i sandałach. Paliła wielkie i grube cygaro — importowane z Charona — i zajęta była jakąś pracą przy elektronicznej konsoli w pobliżu wieżyczki dziobowej. Kiedy podeszliśmy, odłożyła jakieś małe narzędzie i odwróciła się do nas.

— A więc to ty jesteś Qwin — powiedziała niskim, dźwięcznym głosem, podając mi rękę. — Dużo o tobie słyszałam.

Uścisnąłem wyciągniętą dłoń. Zauważyłem, że był to diabelnie solidny uścisk z jej strony.

— A ty jesteś Dylan Kohl, o której do tej pory nie usłyszałem ani jednego słówka — odparłem.

Roześmiała się. — Cóż, dopóki ty się nie pojawiłeś, byłam dla Sandy jedyną towarzyszką do konwersacji na tematy nie związane z Domem Akeba.

— Dylan jest dla mnie promykiem nadziei — dodała Sanda. — Jest bowiem jedyną znaną mi osobą, która wyplątała się z macierzyństwa.

Ta informacja spowodowała, iż zmieniłem się cały w słuch. — O! A jak ci się udało tego dokonać? Nasłuchałem się, że to jest zupełnie niemożliwe.

— Bo jest — powiedziała Dylan. — Ale ja oszukałam. Przyznaję, że postąpiłam nieuczciwie, jednak wcale tego nie żałuję. Znalazłam wyjście przy pomocy narkotyków.

— Narkotyków? Przecież kofeina i inne środki stymulujące wydalane są przez organizm w ciągu godziny, a nawet jeszcze szybciej.

Skinęła głową. — Niektóre narkotyki działają. Te, które uzyskuje się z roślin wardenowskich, a szczególnie roślin pochodzących z Lilith. Znajdują się one pod ścisłą kontrolą i przeznaczone są jedynie do użytku rządowego, ale mnie jednak udało się zdobyć pewną ilość środka o działaniu hipnotycznym. Nie chciałabym wchodzić teraz w szczegóły. W każdym razie, dokonałam wymiany z pracownicą doków Klasy II.

Przeszliśmy na tył statku spełniający podczas pobytu w porcie rolę pokładu wypoczynkowego. Usiedliśmy z Sanda na wygodnych krzesełkach, a Dylan zeszła pod podkład, skąd powróciła po chwili z odświeżająco wyglądającymi drinkami, przybranymi jakimiś owocami. Wyciągnęła się obok nas na rozkładanym leżaku. Spróbowałem przyniesionego napoju, który — choć odrobinę za słodki jak na mój gust — okazał się jednak całkiem niezły.