Szorstki i zdecydowany sposób bycia Dylan kontrastował dość mocno ze sposobem bycia Sandy. Niezależnie od tego, jakie ciało posiadała poprzednio, trudno mi ją było wyobrazić sobie jako profesjonalną matkę.
— A wszystko z powodu tego portu — zaczęła. — Obserwowania wypływających i powracających kanonierek i trawlerów, wysłuchiwania różnych historii, oglądania wyrazu twarzy tych, którzy codziennie wypływali na morze. Sama nie wiem. Chyba coś jest z moją głową. Miałam wielu kochanków, ale odkąd sięgnę pamięcią zawsze byłam poślubiona morzu. Pewnie dało się to zauważyć, bowiem ludzie morza zawsze chętnie ze mną rozmawiali. Odczuwaliśmy bardzo podobnie pewne sprawy. W końcu jeden z nich zaryzykował i zabrał mnie w krótki rejs. I to dopełniło miary. Wiedziałam już, że niezależnie od okoliczności muszę pracować przy kanonierkach. Co jedynie pokazuje, że jeśli jesteś bystry i bardzo ci na czymś zależy, możesz to osiągnąć. Powtarzam to zawsze Sandzie, kiedy jest w kiepskim nastroju.
Uśmiechnąłem się i skinąłem głową. Coraz bardziej podobała mi się ta Dylan Kohl. Choć nie dzieliłem z nią jej miłości do morza, to przecież jej stosunek do życia bardzo przypominał mój własny.
— Rozumiem, że to twoja łódź?
Skinęła głową. — Każda płyta i każdy najmniejszy nit. Kiedy znalazłam się już poza Domem, zdecydowana byłam zapewnić sobie niezależność i dokonać tego, pracując na morzu. Wypływałam więc od czasu do czasu, zastępując nieobecnego członka załogi, a kiedy powstała taka możliwość, zamustrowałam się na stałe. W tym zawodzie ciągle potrzebne są świeże siły, ale trzeba być trochę szalonym, żeby w ogóle zacząć w nim pracować. W świecie, gdzie każdy usiłuje żyć wiecznie, pokochałam zajęcie, w którym zostać kapitanem można jedynie wtedy, kiedy żyje się odpowiednio długo. W końcu albo będziesz miał swój własny statek, albo zostaniesz połknięty w całości lub po kawałeczku.
— To znaczy, że jesteś kapitanem?
Skinęła głową. — Krócej niż większość. Cztery lata. Jestem jedyną, która przeżyła z całej sześcioosobowej załogi tej łajby. Było to bardzo bałaganiarskie towarzystwo; dlatego zresztą ich wybrałam.
Twarda dziewczyna, pomyślałem sobie. Nie dziwota, że tkwi w tym interesie. Jak powiedziała, większość Cerberejczyków trzymała się z daleka od wszelkich niebezpieczeństw, lękając się śmierci bardziej niż ludzie w jakimkolwiek innym zakątku wszechświata, gdzie umierało się w sposób naturalny i normalny. W jej zawodzie jednak nieustannie kusiło się los. Często kończyło się to fatalnie.
— Brałeś kiedyś udział w polowaniu na borki? — spytała.
Pokręciłem przecząco głową. — Nie, nie miałem nawet na to ochoty po obejrzeniu filmu.
— Och, trudno sobie wyobrazić coś ciekawszego — powiedziała z entuzjazmem. — Płynąć naprzeciw takiemu potworowi z szybkością trzydziestu do czterdziestu węzłów i stawiać swe umiejętności, wiedzę i refleks przeciwko jego umiejętnościom, wiedzy i refleksowi. Nie masz najmniejszych wyrzutów sumienia, kiedy je zabijasz, są takie okropne, złośliwe i bezużyteczne. A przy okazji ratujesz życie tym, którzy pracują na głębokościach. To wspaniałe uczucie, a poza tym ja jestem w tym całkiem niezła. W ciągu tych siedmiu miesięcy mojego szyprowania, nie straciłam ani jednego członka załogi. Nie dalej jak wczoraj byliśmy tuż obok Wyspy Laroo i…
— Co takiego! — wykrzyknąłem, o mało nie zrywając się na równe nogi. — Gdzie?
Przerwała, robiąc wrażenie lekko zirytowanej moim zachowaniem. — Powiedziałam przecież, że obok Wyspy Laroo. Znajduje się nieco poza moim akwenem, jakieś sto czterdzieści kilometrów na południowy wschód stąd, ale zapędziliśmy się tam, ścigając dużą sztukę. To było dla nas prawdziwe wyzwanie. To się zdarza.
— Masz na myśli Waganta Laroo?
— A jest ich dwóch?
I nagle polowanie na borki bardzo mnie zainteresowało.
Ostrożnie, odchodząc od osoby Laroo, skierowałem konwersację na tory opowieści o polowaniach, których powtarzanie nowym słuchaczom najwyraźniej sprawiało jej wielka przyjemność. Zauważyłem też, że Sanda słucha ich z szeroko rozwartymi oczyma. Nawet jeśli sama nie miała ochoty polować na borki, to widać było, że Dylan Kohl jest dla niej ucieleśnionym ideałem. Kult bohaterów był tu rzeczywiście głęboko zakorzeniony.
Ja sam odczuwałem pewne wewnętrzne podniecenie i sprawdziłem w myślach mapę Cerbera zaprogramowaną w moim mózgu, nie znajdując tam jednak niczego, co nosiłoby nazwę „Wyspy Laroo”. Zerkając na południe od Akeby, odkryłem kilka ewentualnych kandydatek w formie odizolowanych grup ogromnych drzew oddzielonych od „lądu stałego” trzydziestoma mniej więcej kilometrami wody.
Zaczynałem dostrzegać pewne ukryte zalety mojej obecnej pozycji i lokalizacji. Światy Wardena nie były więc tak zupełnie wolne od machinacji Konfederacji, jak sądziły.
Spotkałem Dylan wielokrotnie w późniejszym czasie — i to nie zawsze w towarzystwie Sandy — i udało mi się wyciągnąć od niej więcej informacji na temat Wyspy Laroo. Władca Cerbera był człowiekiem skrytym, lubiącym samą władzę, ale nie związane z nią publiczne pokazywanie swej osoby. Wyspa nie była ani siedziba rządu, ani też jego prywatną rezydencją, ale przebywał na niej tak często, jak to tylko było możliwe. Podobno było to wspaniałe miejsce, szczyt kurortowego komfortu. Patrolowano je nieustannie z powietrza i z morza, a każdy, kto się do niego zbliżał, obserwowany był przez wszelkie dostępne urządzenia strażnicze. Była to praktycznie twierdza nie do zdobycia, taka jaką jedynie Władca Rombu, Lord Lordów, Prezes Rady Syndykatów, był w stanie zaprojektować.
Jak wszyscy dyktatorzy sprawujący władzę absolutną, Wagant Laroo najbardziej obawiał się skrytobójców — bardziej jeszcze niż pozostali władcy, ponieważ w jego przypadku był to jedyny sposób, by się go pozbyć, a tym samym umożliwić szefom syndykatów awans na sam szczyt. On sam zresztą zdobył swe stanowisko dzięki niemożliwej do wykrycia eliminacji współzawodników.
Cóż, nie zamierzałem czekać dwadzieścia czy trzydzieści lat i wspinać się po kolejnych szczeblach hierarchii. Nie tylko dlatego, że brakowało mi cierpliwości, ale również dlatego, iż w tak długim okresie istniała większa szansa, że coś się nie powiedzie, niż w sytuacji drogi bardziej bezpośredniej. Wyzwanie stawało się zresztą nieodparte samo w sobie. Rzadko widywany szef polityczny całej planety w swej fortecy nie do zdobycia! Coś wspaniałego.
Wszystkie elementy znajdowały się na swoim miejscu i czekały na szczęśliwy zbieg okoliczności, a ten pojawił się troszeczkę za wcześnie, sądząc po zmartwionej minie Turgana Sugala. Sugal był dyrektorem zakładów Tookera, dobrym menadżerem, interesującym się każdym aspektem ich działalności. Nawet ci spośród nas, którzy znajdowali się na najniższym szczeblu hierarchii służbowej, znali go osobiście, ponieważ wszędzie go było pełno, sprawdzał naszą pracę, sugerował rozwiązania, udzielał się towarzysko i należał do kilku zespołów sportowych firmy. Prawdę mówiąc, był bardzo popularnym szefem i bardzo przystępnym. A znany był tutaj od dawna. Chociaż bowiem posiadał ciało trzydziestolatka, mówiono, iż zbliżał się w rzeczywistości do setki.
I tego dnia, kiedy wpadł na mój wydział, żeby powiedzieć, że nie zagra z nami tego popołudnia w piłkę, rzeczywiście wyglądał na swoje sto lat.
— Co się stało? — spytałem go autentycznie zatroskany. — Wygląda pan jak ktoś, komu mają wkrótce ściąć głowę.
— Może nie aż tak źle — odpowiedział ponuro — ale niewiele lepiej. Właśnie dostaliśmy od syndykatu plany produkcji i alokacji na następny kwartał. Niemożliwie wysokie. A jednocześnie zabierają mi najlepszych ludzi do pracy nad jakimś ważnym projektem na samej górze. Khamgirt już od lat usiłuje mnie dopaść i teraz zwalił to wszystko na moje barki. Nie mam pojęcia, jak wykonać plan mniejszymi siłami, a przecież jeśli go nie wykonam, spadnie moja głowa.