— Nie może pan przesunąć części zadań do innego zakładu? — spytałem. — Albo przynajmniej wykorzystać ich kadrę?
Pokręcił przecząco głową. — W normalnej sytuacji byłoby to możliwe, ale tym razem Khamgirt jest zdecydowany mnie dopaść i dlatego odmówił mym prośbom w tej sprawie. Nigdy zresztą nie podobał mu się mój sposób zarządzania i skompromitowanie mojej osoby zawsze stanowiło jego główny cel.
— Przerwał na moment i roześmiał się. — A ty pewnie sądziłeś, że jak się jest szefem, to człowiek nie musi przejmować się takimi gównami, prawda?
Odpowiedziałem mu również śmiechem. — Nie, znam dobrze te układy. Proszę nie zapominać, że żyję już dość długo i pracowałem także przed przybyciem na tę planetę.
Skinął głową. — No tak. Zgadza się; przecież jesteś z Zewnątrz. Ciągle o tym zapominam. Może dlatego tak łatwo się z tobą rozmawia, co?
— W każdym razie o wiele taniej niż z psychoanalitykiem — zażartowałem sobie, chociaż mój mózg już od dłuższej chwili pracował na pełnych obrotach. Gdzieś tutaj musi tkwić ta szansa. Czułem to. Gdzieś tutaj musi być początek tego łańcucha, który doprowadzi mnie do Waganta Laroo.
— Proszę mi powiedzieć, panie Sugal — mówiłem powoli, dobierając starannie słowa — jakby się potoczyły sprawy w następnym kwartale, gdyby Prezes Khamgirt przestał być prezesem?
Milczał chwilę i patrzył na mnie pytającym wzrokiem. — Co mi sugerujesz? Żebym go zabił? To nie takie łatwe, o czym zresztą sam doskonale wiesz.
Jego wypowiedź trochę mnie ubawiła, czego nie dałem po sobie poznać, bo Khamgirt był dla mnie tak drobną rybką, że sprzątnąłbym go bez najmniejszego wysiłku. Nie chciałem się jednak zdradzić, że jestem w tej dziedzinie zawodowcem. Jeszcze nie teraz. Zbyt wielu nerwowych bossów widziałoby we mnie zagrożenie.
— Hm — odparłem. — Myślę raczej, jak doprowadzić do tego, żeby to jego wyrzucono.
Sugal parsknął pogardliwie. — Do diabła, Zhang, przecież trzeba by mu co najmniej udowodnić brak kompetencji, złe zarządzanie przez dłuższy okres albo spisek przeciwko państwu, a mimo że nienawidzę tego sukinsyna, wiem, że prawdopodobnie żadnych z tych rzeczy nie można mu zarzucić.
— To nie ma nic do rzeczy — powiedziałem. — Załóżmy, iż potrafię jednak obarczyć go jedną z nich.
— Czyś ty oszalał? To zupełnie niemożliwe! — zawołał, ale usiadł.
— Nie tylko nie jest to niemożliwe, ale nawet niezbyt trudne, jeśli dopisze mi szczęście — a ono na ogół mi dopisuje. Jestem przekonany, że coś takiego już robiono w przeszłości i to wielokrotnie. Przestudiowałem sobie historie bossów syndykatów i prezesów korporacji. To jest świat technologiczny, założony przez przestępców związanych z techniką i technologią, panie Sugal. Założony przez nich i przez nich rządzony.
Kręcił głową z niedowierzaniem. — To niedorzeczne. Musiałbym przecież coś o tym słyszeć.
— A niby po co mieliby panu coś mówić? Żeby pan ich mógł załatwić? Przecież nawet Laroo jest o wiele krócej na Cerberze niż pan i proszę, gdzie się znajduje.
Sugal rozważał moje słowa. — A jakbyś tego dokonał?
— Mając, powiedzmy, jakiś tydzień i trochę poufnych informacji, potrafię ściśle odpowiedzieć na to pytanie. Mam już z grubsza plan działania w głowie, ale wymaga on doszlifowania, takiego którego dokonuje się dopiero wtedy, kiedy ma się konkretnie wytyczony cel.
Popatrzył na mnie niepewnie. — A niby dlaczego miałbyś zrobić coś takiego? Dla mnie? Nie wciskaj mi kitu.
— Ależ skąd. Zrobiłbym to dla siebie. Jaka będzie pańska sytuacja, kiedy tego dokonam? Kim pan zostanie?
— Prawdopodobnie pierwszym wiceprezesem — odpowiedział. — Na pewno awansuję, szczególnie że tylko ja będę wiedział, co się wydarzyło i odpowiednio do tego się ustawię. Wiem, jak to zrobić, ale jedyna droga awansu zablokowana została przez Khamgirta. Ale wracając do mojego pytania. Co ty będziesz miał z tego? Nie mogę cię przecież ni z tego ni z owego awansować na dyrektora zakładu.
— Nie, nie chodzi mi o awans — odrzekłem. — Prawdę mówiąc, myślę o czymś zupełnie innym dla siebie. O czymś, co niczym panu nie zagraża. Czy zna pan Hroyasail?
Ponownie go zaskoczyłem, co dobrze służyło mojemu celowi. — Tak, to jeden z naszych oddziałów. Zajmuje się pozyskiwaniem skritu na pełnym morzu. Otrzymujemy z niego pewne związki chemiczne niezbędne w produkcji izolatorów. Ale dlaczego pytasz?
— Chcę je dla siebie. W tej chwili to miejsce nie ma nawet własnego prezesa. Trzy czy cztery razy w roku dociera tam jedynie księgowy naszej firmy i to wszystko.
— To oczywiste. Taki mały oddział nie potrzebuje nikogo na stałe.
— Sądzę, że jednak potrzebuje. Mnie. I odpowiedniego stanowiska wynikającego z oficjalnego schematu organizacyjnego. Wymaga to decyzji jakiejś wysoko postawionej osoby. Pan mógłby to zrobić jako dyrektor zakładów, ale wolałbym, żeby ta nominacja wyszła od, powiedzmy, pierwszego wiceprezesa.
— A po jakiego diabła potrzebne ci to miejsce i to stanowisko?
— Mam swoje prywatne powody. W każdym razie, jest to takie stanowisko, które nikomu nie zagraża. I takie, jakie pan może otrzymać, jeśli Khamgirtowi się uda, a pan nie wykona planu. Odstawka. Dobrze płatna, bez specjalnych obowiązków, nie wymagająca szczególnego doświadczenia, ale mimo to ciągle jeszcze wewnątrz tej samej firmy. A ja jako prezes oddziału z przyjemnością wpadnę od czasu do czasu, żeby pogawędzić z pierwszym wiceprezesem firmy.
Zastanowił się. — Załóżmy… załóżmy tylko… że ci się uda. I załóżmy, że załatwię ci to stanowisko. Czy będę musiał pilnować swoich pleców?
— Nie — odparłem tak szczerze, jak umiałem. — Nie interesuje mnie ani pańskie obecne, ani przyszłe stanowisko. Takie stanowisko doprowadziłoby mnie chyba do szaleństwa. To jest świat firm i biznesu, a ja nie mam duszy urzędnika. Proszę mi wierzyć, panie Sugal, żadne z mych planów nie wyrządzą panu krzywdy ani teraz, ani w przyszłości. Lubię pana i podziwiam… ale różnimy się znacznie i mamy przed sobą dwie odmienne drogi.
— Chyba ci wierzę — powiedział, ciągle jeszcze niezbyt przekonany — ale nie jestem pewien, czy nie powinienem się ciebie lękać.
— A cóż ma pan do stracenia? Jest pan teraz zdany na ich łaskę. I to ja mam zamiar coś z tym zrobić, a nie pan. Tylko pan będzie wiedział, że to ja uczyniłem… ale żaden z nas nie będzie mógł użyć tej informacji przeciwko drugiemu, bo tylko w ten sposób obaj moglibyśmy zaszkodzić samym sobie. Jeśli przegram, pańska sytuacja nie ulegnie zmianie. Jeśli odniosę sukces, obaj uzyskamy to, czego chcemy. I cóż pan na to?
— Uwierzę, iż jesteś w stanie tego dokonać, kiedy już będzie po wszystkim — powiedział sceptycznie — choć przyznaję, że nie dostrzegam też żadnych przeciwwskazań.
Uśmiechnąłem się. — Dostarczy mi pan kilka istotnych informacji, a ja praktycznie będę w stanie zagwarantować sukces przedsięwzięcia. Urnowa stoi. — Popatrzyłem na zegarek. — A teraz, jeśli pan pozwoli, pójdę się przebrać przed rozgrywkami. Na pewno pan nie zagra?
Pokręcił głową. — Mam dziś wieczorem ważne spotkanie z kierownikami filii. Niemniej… życzę powodzenia.
— Nie pozostawię nic przypadkowi, proszę pana — odpowiedziałem.