Rozdział szósty
PRZYGOTOWANIA
Sanda Tyne, Dylan Kohl, Turgan Sugal i nawet tłusty Otah. Szczególnie on. Miałem wszystkie niezbędne składniki.
Pierwsze, co należało zrobić, to wpaść do sklepu i kupić stos płytek elektrycznych. Musiałem zrealizować wiele przedsięwzięć, a nie chciałem pozostawić żadnych śladów. Żadnych świstków papieru, nic, co mogłoby mnie zdradzić. Muszę być całkowicie bezpieczny po wykonaniu roboty. Numer będzie doskonały i na pewno zadziała, ale ci na górze, o wiele wyżej stojący od Khamgirta, mogą wyczuć, że coś tu śmierdzi, choćby dlatego, że są to ludzie podobni do mnie i mają niewątpliwie nosa do takich spraw. Zorientują się, że Khamgirta wrobiono, i nawet jeśli go poświęcą, będą szukali tego, który do jego upadku doprowadził.
Dylan wykorzystała przecież właśnie taką słabość systemu, uwalniając się od macierzyństwa przy pomocy narkotyku, o którym większość ludzi nie miała nawet pojęcia, że istnieje. Osobiście nie miałem dostępu do (ego rodzaju substancji, a gdybym nawet takowy posiadał, nie było to to, o co mi chodziło. Droga bowiem każdej substancji kontrolowanej, szczególnie pochodzącej z innej planety, mogła być prześledzona przez zdeterminowaną w swym działaniu grupę detektywów. A kluczem mojego planu — tak jak on mi się jawił — było założenie, że nawet jeśli moi przeciwnicy wykombinują sobie przebieg zdarzeń, to odrzucą jego wyjaśnienie jako zbyt absurdalne. I o to mi właśnie chodziło.
Już w trakcie uzyskiwania od Sugala potrzebnych informacji — danych na temat nocnych zmian na niektórych wydziałach Tookera, kodów stosowanych w rutynowych transakcjach i pewnych szczegółów dotyczących komputerów dostarczanych przez Tookera agencjom gminnym — przeprowadzałem moją subtelną rekrutację. Nie było to zajęcie dla jednej osoby, choć wolałbym, żeby tak właśnie było. Jednak zadanie, które należało wykonać w bardzo ograniczonym czasie, było zbyt rozległe i zbyt skomplikowane, by mogła sobie z nim poradzić jedna tylko osoba. Co więcej, nie życzyłem sobie przeszkód ze strony jakichś osób trzecich, którymi automatycznie musiałbym się zająć, wobec czego przez pewien czas musiałem nadzorować osobiście wszelkie posunięcia na całym terenie. Nie było to łatwe. Jednakże dysponowałem pewną ofertą, a nie brakowało chętnych do jej przyjęcia.
Poznałem dość dobrze Dylan i byłem przekonany o jej dyskrecji, jak również o tym, że posiada dość odwagi, by wykonać przydzielone jej zadanie. Pewien problem stanowiła Sanda. W ósmym miesiącu ciąży miała ograniczoną swobodę ruchów, a kontrolowanie jej życia wewnątrz „klasztoru” znajdowało się praktycznie poza moimi możliwościami. Naturalnie, będzie postępować zgodnie z moim planem, ale musiałem zawierzyć Dylan, że Sanda z niczym się nie wygada.
Zdecydowałem, iż wpierw porozmawiam z Dylan, ponieważ potrzebna mi była jej ocena mojego potencjalnego najsłabszego, brzemiennego ogniwa.
Czekałem do weekendu, wykorzystując ten czas na analizę informacji dostarczonej przez Sugala. Tym bardziej, że Dylan po całodziennej pogoni za borkami, po całodziennym patrolu, po sprzątaniu i przeglądzie łodzi, wieczorem na ogół była mało towarzyska. Pod jednym względem zupełnie do siebie nie pasowaliśmy; ktoś, kto lubił wstawać o świcie i brać się od razu do roboty, wydawał mi się osobą dziwną i niezrozumiałą.
Umówiłem się z nią w niewielkim klubie w mieście, upewniając się, że Sandy nie będzie w pobliżu. Spotkaliśmy się już w podobny sposób kilkakrotnie na stopie towarzyskiej… a ostatnim razem byliśmy nawet bardzo „towarzyscy”, tym razem jednak nasze spotkanie miało mieć całkowicie odmienny charakter. Niemniej, muszę przyznać, że była ona kobietą bardzo atrakcyjną, szczególnie ubrana w strój wizytowy, a nie ten, który był przeznaczony do pracy na morzu.
Zamówiliśmy obiad i rozmawialiśmy na tematy obojętne, po czym zjedliśmy przyniesione dania i przeszliśmy do małego kabaretu, gdzie trochę piliśmy i trochę tańczyliśmy. Pod koniec wieczoru poszliśmy do jej mieszkania, tak jak czyniliśmy to przedtem, tyle że tym razem miałem w planach coś dodatkowego.
W momencie, który uważałem za najbardziej odpowiedni, kiedy leżeliśmy całkowicie zrelaksowani i odprężeni, przeszedłem do sprawy. Prawdę mówiąc, to ona ułatwiła mi sytuację, zaczynając rozmowę.
Wydajesz się dzisiaj trochę nieobecny, jakbyś błądził myślami gdzieś daleko — zauważyła. — Czy coś ci dolega? Czy to raczej moja wina?
— Och nie, nic mi nie dolega — zapewniłem ją — ale masz rację, Dylan. Myślę, że już czas, bym ci coś wyznał i mam nadzieję, że mogę ci w pełni zaufać.
Usiadła i przyglądała mi się, lekko zaskoczona i wyraźnie zainteresowana.
— Zdążyliśmy się już dość dobrze poznać, Dylan. Wydaje mi się, że się nieźle uzupełniamy. Sądzę również, iż rozmawialiśmy ze sobą zawsze szczerze i otwarcie. Mimo to, czy możesz powiedzieć, że wiesz coś o mnie?
— Nazywasz się Qwin Zhang, jesteś programistą komputerów dla Tookera i pochodzisz z Zewnątrz — odpowiedziała. — I poznałeś kawał galaktyki. Byłeś też odpowiedzialny za fracht na statku kosmicznym. A z tego, co wiem od przyjaciół, nosisz imię, które na światach cywilizowanych uchodzi za żeńskie? No i co ty na to?
— Tak, przybyłem tutaj jako kobieta — powiedziałem jej, podejmując wielkie ryzyko — ale nie urodziłem się w tym ciele. To ciało Qwin Zhang… a ja nie jestem Qwin Zhang. W każdym razie nie jestem oryginałem.
— Sądziłam, iż tylko Cerberejczycy potrafią tego dokonać.
— To jest zupełnie inny proces. W zasadzie mechaniczny. Jednak nie byłem nigdy przestępcą, tak jak i nie zajmowałem się frachtem na statkach.
Wpatrywała się we mnie zafascynowana, ale i nie rozumiejąca tego, co do niej mówię. — No dobrze. Wobec tego, kim jesteś i co takiego zrobiłeś?
— Zabijałem ludzi, których Konfederacja poleciła zlikwidować — odpowiedziałem. — Tropiłem ich, odnajdowałem i zabijałem.
Wciągnęła jedynie głośno powietrze w płuca, ale nie odezwała się. Wreszcie po dłuższej chwili milczenia spytała: — I wysłano cię tutaj, żebyś kogoś zabił?
Skinąłem głową. — Tak. Ale jest to ktoś, komu się to należy. To bardzo ważne, skoro i tak już jestem tutaj na stałe. Jeśli ja nie zabiję, to mnie zabiją, co zresztą nie ma tu nic do rzeczy. Jestem pewien, że im się nie uda, a poza tym chcę tego samego co i oni.
— Kogo?
— Waganta Laroo.
Zagwizdała. — Nie zajmują się drobiazgami, co? Ty zresztą też nie. No cóż, to przynajmniej tłumaczy twoje zainteresowanie Wyspą Laroo.
Skinąłem głową. — Zrobię to, Dylan. To rzecz pewna… chociaż należy poczynić mnóstwo przygotowań i minie wiele czasu, nim tego dokonam. Jednak dojdzie do tego na pewno. Nikt nie jest nietykalny, nie wyłączając mnie.
— Czy jest jakiś szczególny powód takiego zamiaru?
— Poważny. Wygląda na to, iż Laroo i pozostali Władcy Rombu zawarli układ z jakąś obcą rasą, w którym zobowiązują się pomóc jej w pokonaniu Konfederacji. Nie darzę sympatią Konfederacji jako takiej, ale mam sporo pozytywnych uczuć dla rodzaju ludzkiego.
— Ci… obcy. Jacy oni są?
— Nie wiemy. Jedyne, co wiemy, to to, że różnią się od nas tak znacznie, że nie są w stanie sami wykonywać swej brudnej roboty. Dlatego właśnie wynajęli Czterech Władców. A ci na pewno uważają, że to świetna okazja do zemsty i wylądowania po stronie zwycięzców. My z kolei nie wiemy, jakie ci obcy mają zamiary. Możliwe, iż po pokonaniu Konfederacji zdecydują, że my im również jesteśmy niepotrzebni. Stąd władze Konfederacji usiłują dowiedzieć się jak najwięcej na temat tych istot, a jedynym miejscem wspólnym jest Romb Wardena. I jedynym sposobem zahamowania obecnego trendu jest eliminacja Czterech Władców. Walka o władzę spowoduje pewien chaos, da trochę czasu… a nowi Władcy być może nie będą już tak zachwyceni perspektywą współpracy z obcymi i nie obdarzą ich takim zaufaniem. Mnie przypadł Laroo. Jednak po tym, co tutaj zobaczyłem, załatwiłbym go chętnie z własnej inicjatywy. Przecież można by rządzić tutaj lepiej, nie ograniczać w taki sposób wolności, nie niszczyć ludzkiej godności. Wystarczy, że pomyślisz o samej idei macierzyństwa, by wiedzieć, co mam na myśli.