— Moje myśli biegły zbliżonym torem — powiedziała. — Serio… jesteśmy bardzo do siebie podobni. Przez ostatnie kilka lat szczęście mi dopisywało, ale nie może ono trwać wiecznie. A wiem, że któregoś pięknego dnia wyruszysz walczyć z Wagantem Laroo i że wcześniej czy później coś ci nie wyjdzie. Dlatego właśnie chciałam tego, co mam teraz. Dlatego tu jestem i uważam, że jest to najlepszy okres w mym życiu. Jesteśmy skazani na klęskę, oboje, a każdy dzień może być tym ostatnim. Ty też to czujesz.
Skinąłem powoli głową. — Tak.
— Widzisz więc, skoro jesteśmy profesjonalnymi ryzykantami, dlaczego nie mielibyśmy zaryzykować, zabierając Sandę na pokład.
— Bo byłoby to wbrew mojemu instynktowi — przyznałem uczciwie. — Nie potrafię tego wyjaśnić.
— Posłuchaj. Opowiem ci historyjkę. O dziewczynie, przetestowanej genetycznie i wybranej w bardzo młodym wieku. Jeden z ekspertów-genetyków powiedział, że posiada ona wszystkie właściwe geny, a nie ma żadnych niewłaściwych. Kiedy więc była malutka, zabrano ją z normalnej grupy rówieśników i umieszczono w specjalnej szkole, całkowicie izolowanej od reszty społeczeństwa i złożonej z podobnych dziewczynek. Nie otrzymała już więcej formalnego wykształcenia, lecz zamiast niego poddano ją bezustannej propagandzie — jak wspaniałą rzeczą jest rodzenie dzieci, jakie są obowiązki względem społeczeństwa i cywilizacji, jak rodzić dzieci i jak dbać o nie przed i po narodzinach. W wieku trzynastu lat zdolna już była je rodzić, ale jeszcze nie rodziła, choć zapoznano ją ze sprawami seksu, przyjemności erotycznych i z całą resztą, podczas gdy jej umysł osiągnął taki stan, że desperacko pragnęła życia w ciągłym macierzyństwie. Umysłowo i fizycznie przyzwyczajono ją do lenistwa i do myśli, że należy do najważniejszej klasy na Cerberze.
Zamilkła, a wyraz jej twarzy wydał mi się nieobecny i trochę rozmarzony. Nie odezwałem się. Po chwili podjęła przerwany wątek.
— W końcu dziewczyna zdała wstępne egzaminy — pielęgniarski i położniczy — osiągnęła wiek piętnastu lat i wysłano ją do Domu Akeba. Następne miesiące to sama rozkosz; dostawała wszystko, czego zapragnęła, poznawała nowych ludzi, jeździła na wycieczki do miasta, do kurortów i tak dalej. I naturalnie, dopilnowano by zaszła w ciążę. Nie było to takie najgorsze, choć odbyło się w gabinecie lekarskim i pozbawione było jakiejkolwiek sentymentalnej oprawy. Czuła, jak się zmienia, i podziwiała te cudowne zmiany, które w niej zachodziły. Wreszcie pojawiło się dziecko; w sposób bolesny za pierwszym razem, ale nie było to najważniejsze. Chłopczyk był tak śliczny; przytulał się, ssał pierś, płakał.
— A potem, pewnego dnia, jakieś dwa miesiące po jego urodzeniu, przyszli i zabrali go ze sobą. — Głos jej załamał się pod wpływem bolesnej pamięci. — Nawet jej nic nie powiedzieli. Po prostu przyszli i wzięli go ze sobą. A jej powiedzieli, że może sobie wziąć dwa miesiące urlopu i robić w tym czasie, co tylko zechce… a potem wrócić do Domu. Należy bowiem rodzić dziecko co roku.
Westchnęła, a mnie wydawało się, iż dostrzegłem łzę w jej oku — pierwszą łzę, jaką u niej zobaczyłem.
— Tak więc — kontynuowała tym falującym, nieobecnym tonem — pobiegła do innych, do przyjaciółek, po trochę pociechy, i nie uzyskała żadnej. Albo ten system uczynił je twardymi i pozbawionymi współczucia, albo też były zrezygnowane i pogodzone z własną sytuacją. Personel Domu także nie przyniósł pociechy, oferując mi jedynie wyjazd do centrum psychoterapii, które pomogłoby mi dostosować się i czerpać radość z bezczynności i rodzenia dzieci. Nie mogłam się na to zgodzić, wobec czego… w pewnym sensie pogodziłam się z losem. Pogodziłam się z losem i poddałam się mu, tak jak czynią to wszystkie. Ale Dom Akeba zbudowany był na cyplu, przy którym znajdował się mały port. Zaczęłam obserwować wypływających z niego myśliwych, a umysł mój za każdym razem wypływał wraz z nimi, tak jak to się dzieje teraz z San-dą. Byłam ich przyjaciółką, z wyjątkiem tego czasu, kiedy byłam w sposób widoczny brzemienną, bo wówczas unikali mnie jak zarazy. Wreszcie, podczas urlopu, po piątym dziecku… — jeden z nich bardzo wrażliwy mężczyzna, którego nigdy w życiu nie zapomnę, powiedział mniej więcej to samo, co ty przed kilkoma minutami — do diabła, naprawdę bardzo go przypominasz. Powiedział, że może zginać nazajutrz, a może trochę później, więc skoro ryzyko jest jego zawodem, to przeszmugluje lunie na pokład… i zrobił to.
— I wiesz, nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. Owszem, dostrzegliśmy borka, ale jakiś inny statek pogonił za nim i straciliśmy go z oczu. Wszystko to razem było dość nudne… ale dla mnie było czymś najważniejszym. Ożyłam na nowo, Owiń. Postanowiłam wyrwać się z kręgu macierzyństwa i pracowałam nad tym, kombinowałam, intrygowałam i wykorzystywałam okoliczności podobnie, jak ty to czynisz… i udało się. Jednak gdyby nie ta przejażdżka statkiem, siedziałabym w dalszym ciągu w Domu, rodziła dzieci i patrzyła z utęsknieniem na morze, tak jak Sanda. Powoli bym ginęła… jak ona. Czy teraz rozumiesz?
Odwróciłem się do niej i przytuliłem ją do siebie. — Tak, Dylan, rozumiem — powiedziałem. Po czym westchnąłem. — To kiedy zamierzasz ją zabrać?
— Pojutrze. Wolałabym nie mieć, w razie czego, również i dziecka na sumieniu.
— W porządku. Jeśli już podjęłaś taką decyzję. Proszę, rozważ jednak ponownie tę sprawę, nim to zrobisz. Wiesz przecież, że ryzykujesz utratą morza na zawsze.
— Tak, wiem. Możesz mnie nazwać głuptasem albo mięczakiem, czy jak tam chcesz. Ale dla ciebie ryzykowałam to samo. Być może szczęście dopisze mi raz jeszcze. Tym razem szansę wpadki są o wiele mniejsze. Mam dobrą załogę. Nie będę gadać, bo oznaczałoby to brak lojalności i nigdy już nie mogliby się za-mustrować na żaden statek.
— Jesteś więc zdecydowana?
— Skinęła głową. — Całkowicie.
— Wobec tego, płynę z tobą.
Aż usiadła. — Ty? Po tym, jak cię do tego namawiałam przez tyle tygodni?
— No cóż, być może obecność prezesa na pokładzie rozłoży tę odpowiedzialność na więcej osób.
— Nie — powiedziała stanowczo. — Możesz popłynąć, jeśli chcesz… do diabła, zawsze tego chciałam. Ale za statek odpowiada tylko jedna osoba, i jest nią kapitan. Tylko jedna osoba dowodzi i tylko jedna osoba odpowiada za wszystkich obecnych na pokładzie i za ich czyny. Takie jest prawo i tak musi być. Jasne?
— Tak jest, kapitanie — powiedziałem i pocałowałem ją mocno.
Ranek był brzydki, deszczowy i mglisty; trudno nawet było się zorientować, czy świt już nastąpił. Morze było niespokojne. Statki podnosiły się i opadały nieprzyjemnie na falach. Byłem zaniepokojony, lecz Dylan wydawało się to jedynie poprawiać samopoczucie.
— Wszyscy będziemy w ubraniach przeciwdeszczowych, tak że nawet jeśli komuś z Domu Akeba zechce się nas obserwować, to i tak nikogo nie rozpozna pod tymi kurtkami i kapturami.
Na pełnym morzu poinformowała załogę o sytuacji i żaden z marynarzy nie wyraził sprzeciwu. Znali ją równie dobrze jak ja, o ile nie lepiej, i mieli dla niej wiele szacunku.
Statek nazywał się „Tancerka Burzy”, ale była to jego nazwa oficjalna. Na co dzień mówiono o nim „łódź Dylan”, albo po prostu „łódź”.
Pozostaliśmy w tej samej kabinie, w której tak niedawno omawialiśmy nasze plany, a załoga dostarczyła nam kamizelki ratunkowe i poinstruowała nas, jak się mamy zachować w różnych sytuacjach. Dylan była zajęta przy kole sterowym i nie mieliśmy zamiaru jej przeszkadzać.