— Oboje potraficie pływać, prawda? — spytał pół żartem marynarz.
— Tak, choć nie mam pojęcia jak szybko i jak daleko — odparłem. — Wielka szkoda, że musimy wypływać przy tak ohydnej pogodzie.
Roześmiał się. — Och, to jest dobra pogoda. Musielibyście się tu znaleźć, kiedy jest rzeczywiście zła. Fale przelewają się przez pokład i nawet marynarze wymiotują, kiedy staramy się utrzymać tę łajbę w jednym kawałku. Czoło frontu znajduje się jakieś trzy do czterech kilometrów przed nami, a my przecież płyniemy dzisiaj znacznie dalej. Jeszcze przed południem będziemy mieć ciepłą i słoneczną pogodę.
I ku mojemu zdumieniu tak właśnie było.
Było sprawą wielce pouczającą obserwować, jak flota wychodzi w morze — powolne trawlery eskortowane przez dwa statki łowcze — podczas gdy my sami na jednym z tych dwu opuszczamy port, mijamy jego boje i błyskające światła ostrzegawcze. Nagle przód łodzi wzniósł się w górę, a rufa opadła w dół, kiedy statek nabrał szybkości i nie musiał już rozpychać przed sobą ciężkich mas wody.
— Muszę wracać na swoje stanowisko — powiedział marynarz. Możecie iść na mostek, jeśli chcecie, ale pamiętajcie by cały czas trzymać się mocno relingu.
Popatrzyłem na uciekający szybko brzeg, skryty częściowo za zasłoną deszczu i mgły i na szeroką smugę, jaką nasza łódź zostawiała na wodzie. Brzeg wydawał się nierealny z tą swoją wielką masą drzew wyłaniającą się z wody i mgły, ozdobioną jedynie punkcikami odległych świateł.
— O Boże! Czyż to nie wspaniałe! — entuzjazmowała się Sanda, biegając od jednego okienka do drugiego. Znów była bawiącym się wyśmienicie dzieckiem, pełnym ochów i achów, a obok niej ja, stary weteran i pilot kosmiczny, z dziwnym uczuciem w żołądku. Ach tak, stary ja znajdowałem się w innym ciele, ale przecież Dylan zdarzało się wypływać w tym ciele i nie miała z nim żadnych kłopotów, więc nie mogłem zwalać na nie całej winy za te dziwne odczucia.
— Chodźmy na mostek — zaproponowałem, kiedy krótkotrwały szkwał już przeszedł i wyjrzało słońce.
— Świetnie! Prowadź!
Szliśmy we wnętrzu statku, mijając elektroniczne urządzenia wykrywające i biomonitory, które były w stanie zlokalizować ławice skritu na powierzchni i tuż pod nią i które ostrzegały o bliskości borków, przeszliśmy przez niewielki kambuz i schodkami weszliśmy na mostek.
Siedziała tam Dylan — zrelaksowana, w szerokim, wygodnym kapitańskim fotelu, z ręką swobodnie wspartą na kole sterowym. Patrzyła na morze. Usłyszawszy nas, odwróciła się i uśmiechnęła. — No i co? Jak wam się to wszystko podoba?
— Nadzwyczajne! — wykrzyknęła Sanda z entuzjazmem. — Och, Dylan, nigdy ci się za to nie będę w stanie odpłacić!
Dylan zdjęła dłoń z koła, wstała i uściskała Sandę. Wyraz jej kapitańskiej twarzy wskazywał, że taka reakcja ze strony Sandy była dla niej wystarczającą zapłatą.
— Chwileczkę! — zawołałem. — A kto prowadzi?
Dylan roześmiała się. — Oczywiste, że autopilot. Zaprogramowałam kurs i nastawiłam pilota automatycznego tuż po nabraniu szybkości. Dopóki nie dopłyniemy do naszej strefy, wszelka ingerencja ludzka jest zbędna.
Poczułem się trochę głupio, a nawet było mi nieco wstyd. Ten sam facet, który szarpał lwy za grzywy w ich własnych lęgowiskach i który zamierzał rzucić wyzwanie Wagantowi Laroo, który pilotował statki kosmiczne przez bezkresną pustkę, odczuwał teraz lęk przed tym obcym oceanem, i to nie znajdując się dalej jak jakieś dwa kilometry od brzegu w linii prostej.
— Twoja twarz ma zielonkawy odcień — zażartowała Dylan, zerkając na mnie. — Gdybym była złośliwa, znalazłabym kawałek rzeczywiście wzburzonego morza i dała ci wycisk… ale nie przejmuj się, kocham cię i nie zrobię tego.
Resztę poranka przesiedzieliśmy i przegadaliśmy, przynosząc jedynie, od czasu do czasu, z malutkiego kambuza filiżankę kawy dla Dylan czy jakąś lekką przekąskę dla niej i innych członków załogi.
Okazało się, iż miała rację. Po jakimś czasie zrobiło się cholernie nudno. Jednak nie dotyczyło to Sandy, która kręciła się po całym statku, domagając się wyjaśnień marynarzy, wysłuchując instrukcji ekspertów od elektroniki i zadając mnóstwo przeróżnych pytań. Dla mnie — i naturalnie dla załogi — nie było nic podniecającego w fakcie posuwania się naprzód z szybkością trzydziestu sześciu węzłów bez niczego interesującego w zasięgu wzroku, na czym można by oprzeć oko.
Niemniej, każdy z nich dysponował jakimś dodatkowym zmysłem, jakąś głęboką miłością do morza, do statku i do takiego stylu życia. Robili wrażenie szczęśliwych, zadowolonych i spokojnych, a ja nie potrafiłem zrozumieć źródeł ich stanu psychicznego i być może nigdy nie potrafię ich pojąć.
Sam ocean miał w sobie coś fascynującego. Jego koloryt był różny w różnych miejscach, a jego prądy dały się dosłownie wyczuwać w sposób fizyczny, jak gdyby temperatura rosła i opadała w jednej chwili w zależności od punktu, w jakim się w danym momencie znalazłeś. Daleko przed sobą mogłeś zobaczyć czoło burzy zbliżającej się do „lądu”, a trochę dalej, na północnym wschodzie, mogłeś dostrzec samą burzę, gęsty deszcz, wysokie i gęste chmury, podczas gdy sam kąpałeś się jeszcze w promieniach słonecznych pod bezchmurnym niebem.
Łodzie miały już ustalone miejsca w szyku. Nasza popłynęła do sektora położonego na południowy wschód od Medlam, wyznaczonego nam przez Cerberyjską Straż Przybrzeżną — każda firma dysponowała danego dnia swym własnym akwenem — i rozpoczęliśmy szeroko zakrojone przeczesywanie strefy, płynąc po obwodzie coraz mniejszych okręgów, podczas gdy instrumenty szukały skritu.
— Ciągle brak skritu w opłacalnych ilościach — usłyszeliśmy w głośniku — ale mamy namierzonego borka.
Dylan nagle była pełna energii. — Czy wygląda na zainteresowanego naszą obecnością?
— Nie. Niespecjalnie. Ale to duża sztuka. Jakieś cztery, a może i pięć ton. Około tysiąca dwustu metrów na południe i południowy zachód i na głębokości około dwudziestu metrów. Nie wydaje się płynąć w jakimś określonym kierunku, możliwe, iż zamierza wynurzyć się na powierzchnie, żeby się ogrzać w słoneczku.
— Dobrze. Miej go na oku — rzuciła rozkaz — i natychmiast daj znać, jeśli zauważysz jakieś zmiany w jego zachowaniu. — Wyszła na pokład przed mostkiem kapitańskim, a ja podążyłem za nią. Wiatr wywołany naszą szybkością był dość silny, chociaż przed nami znajdowała się przezroczysta osłona i drugie, zapasowe koło sterowe. Wpatrywaliśmy się oboje w morze z tym, że ja nie widziałem absolutnie nic.
— No tak. Jest tam — powiedziała pozbawionym emocji głosem, wskazując jednocześnie coś dłonią. Popatrzyłem w tym kierunku, ale niewiele zobaczyłem. Zacząłem się zastanawiać, czy mnie nie nabiera, czy też mam po prostu słabszy od niej wzrok.
— Nic nie widzę.
— Widzisz… o tam. Patrz w niebo. Zmruż trochę oczy, żeby zredukować odbiciu, albo też załóż okulary przeciwsłoneczne.
Włożyłem okulary, choć było mi z nimi mniej wygodnie, i usiłowałem coś zobaczyć. — Mam patrzeć w niebo?
Skinęła głową. — Widzisz te małe podłużne plamki?
Starałem się bardzo i wydawało mi się, że już wiem, o co jej chodzi. — Aha.
— To giki — powiedziała.
Usiłowałem sobie przypomnieć, co to takiego. Chyba jakiś rodzaj latających monstrów. Padlinożerców. — Czy one zawsze towarzyszą borkom?
Skinęła głowa. — Są zbyt leniwe, by zapolować, a borki mają silny instynkt zabijania, natomiast niezbyt dokładnie konsumują swoje ofiary. Co dziwne, ich dieta to głównie skrit i stąd nasze problemy, ale atakują i podgryzają wszystko, włącznie z innymi borkami. Pewnie to kwestia utrzymania jakiejś naturalnej równowagi. W ten sposób borki, zabijając, a nie zjadając swe ofiary, dostarczają pożywienia latającym oraz morskim stworzeniom. Dlatego, między innymi, nałożono limity na liczbę borków, którą możemy zabić.