W rzeczywistości bork dostrzegł manewr naszych obydwu łodzi i po prostu rzucił nam wyzwanie, ciągle pewny swego, pomimo wszystkich ran, jakie mu zadaliśmy.
Zbliżaliśmy się szybko — tak szybko, że obawiałem się, iż za chwilę nastąpi kolizja. W wyobraźni widziałem już jedną z tych wielkich, uzbrojonych macek spadającą na nas i wciągającą nas w podwodną nicość. Kiedy już bestia gotowa była do ataku, usłyszałem cztery ostre wystrzały po obydwu burtach łodzi i ponownie wykonaliśmy tak ciasny zwrot, iż wydawało się, że musi on doprowadzić do wywrócenia się naszego statku. Zwrot spowodował, że to stworzenie w całej swej okazałości znalazło się tuż za oknami saloniku. Miało się wrażenie, że cały świat jest jedynie obrzydliwą, przerażającą paszczęką.
Morze za nami wybuchło całą serią potężnych eksplozji rozrywającymi ciało bestii, która ryczała wyzywająco. Widzieliśmy, jak druga kanonierka wypuszcza swoje torpedy, należące do gatunku tych, co mogą poruszać się zarówno w wodzie, jak i w powietrzu i które robią dokładnie to, co im się każe.
Byliśmy już w pewnej odległości od potwora, który ciągle jeszcze przypominał pływające miasto. Nagle jednak rozerwał się pod wpływem dwu potężnych wybuchów. Kawałki kilkumetrowej wielkości, złożone z zakrwawionej skóry, kości i macek fruwały na wszystkie strony; niektóre z nich niemal sięgnęły naszej łodzi. W tym też momencie zobaczyłem łódź Karel w pobliżu naszej rufy i usłyszałem, przebijający się przez jęki agonii bestii, dźwięk buczka przeciwmgielnego.
Koniec walki.
Wokół rozległy się okrzyki mężczyzn i kobiet stanowiących załogę naszej łodzi, a wśród nich zapewne znalazły się i nasze — moje i Sandy. Sanda osunęła się głębiej w fotelu i kręciła głową z podziwem.
— Au! Przeczytałam wszystkie książki na ten temat, wysłuchałam wszystkich opowiadań, obejrzałam wszystkie filmy, ale gdzie im do tego! Przerwała i przyglądała mi się z dziwnym wyrazem twarzy. — Nic ci nie jest?
— Chyba się zmoczyłem — wychrypiałem z trudem.
Jakiś czas później udało mi się dojść do siebie. Doprowadziłem do porządku ubranie i poszedłem do Dylan. Ta wycieczka stanowiła dla mnie niewątpliwą lekcję i to taką lekcję, której nie zapomnę do końca życia. Odkryłem, że jestem w stanie przestraszyć się aż tak bardzo. Uświadomiłem sobie, że Dylan nie tylko zajmuje się tym codziennie, ale traktuje to jako coś całkiem naturalnego. W nowym świetle widziałem teraz jej odwagę. Jeśli miałbym mieć kogoś, kto chroniłby moje tyły, to tą osobą mogłaby jedynie być Dylan Kohl.
Pozostała część dnia minęła bez przygód. Żadnych borków — choć zauważono jednego — i żadnych pościgów. Odgrywaliśmy rolę psa owczarka w stosunku do floty trawlerów zaciągających bez przerwy na pokłady olbrzymie ilości czerwonawego skrita. Było to bardzo nudne popołudnie, mimo to cieszyłem się każdą jego chwilą. Trawlery pracowały bardzo szybko i w niecałe dwie godziny miały już pełne ładowanie. Wówczas wszystkie statki skierowały się do portu.
Moje uczucia wydawały mi się teraz bardziej niejasne, niż były przedtem. Choć mój podziw dla Dylan i dla innych był niewątpliwy, wszystkie te przeżycia nie mogły jednak minąć dla nich całkowicie bez żadnego śladu. Przyznaję, iż nie doceniałem niebezpieczeństw związanych z ich pracą. Czym częściej będę teraz przeżywał w myślach doświadczenia tego dnia, tym bardziej się będę o nią zamartwiał.
Dopłynęliśmy do portu bez najmniejszej przygody i łódź osiadła nisko na wodzie, cumując gładko przy nabrzeżu. Dylan nadzorowała cumowanie, po czym podeszła do nas.
— Poczekaj lepiej z zejściem na ląd, aż się ściemni — powiedziała do Sandy. — W ten sposób nikt się nie zorientuje, czy byłaś z nami, czy przyszłaś tu później.
Dziewczyna skinęła głową, a ja podniosłem się z fotela. — Mam nadzieję, że nie pogniewasz się za niedotrzymanie wam dłuższego towarzystwa, ale jeśli wkrótce nie postawię nogi na suchym, twardym drewnie, czy czymś w tym sensie, to zwariuję. — Czułem się tak, jakby moje ciało nie miało zamiaru zaprzestać drgać i wibrować.
Sanda wstała, po czym uściskała i ucałowała Dylan. — Jak ja cię za to wszystko kocham! Na Boga, wyrwę się z tego macierzyństwa, nawet gdybym miała umrzeć!
Dylan popatrzyła na mnie. — A nie mówiłam?
Pokiwałem ze zrozumieniem głową i ruszyłem w kierunku trapu. Nie zaszedłem daleko, kiedy stanąłem jak wryty. Dwoje nie znanych mi ludzi stało na końcu trapu i było w nich coś takiego, co wydawało się być cechą uniwersalną dla tego gatunku ludzi, gdziekolwiek w galaktyce by się ich nie spotkało. Poczułem nieprzyjemny ciężar w żołądku i podobne napięcie, jakiego doświadczyłem podczas polowania na borka.
Dwójka ta, mężczyzna i kobieta, weszła na pokład i zatrzymała się, patrząc na mnie. Jedno z nich pokazało jakąś odznakę i powiedziało cicho: — Urząd Ochrony. Proszę pozostać na miejscu i milczeć. — Mężczyzna wykonał ruch głową w kierunku kobiety, która na ten znak weszła do saloniku.
— Proszę iść przodem — powiedział policjant. Odwróciłem się i wszedłem z powrotem do pomieszczenia, które przed chwilą opuściłem, z agentem tuż za plecami.
Obie moje panie ciągle były na miejscu, wzięły bowiem zbliżające się kroki policjantki za moje własne.
— Która z was jest kapitanem Kohl? — spytała agentka.
— Ja! — odezwała się odważnie Sanda.
— Nie, to ja jestem kapitana Kohla — powiedziała Dylan, patrząc na Saridę ze smutkiem w oczach i głosie. — To nie ma sensu. I tak nas sprawdzą bardzo dokładnie.
— Chwileczkę — powiedziałem — przybierając oburzony ton głosu. — Jestem prezesem tej firmy. O co tutaj chodzi?
— Oskarża się kapitan Kohl o złamanie paragrafu 633 Uniwersalnego Kodeksu Karnego — odpowiedział mężczyzna. — O świadome narażenie na skrajne niebezpieczeństwo osoby zaklasyfikowanej jako własność państwa.
— To niedorzeczne — wyjąkałem z trudem. — Obydwie panie pracują dla mnie.
— Daruj sobie — warknęła kobieta. — Wiemy, kim jest ta dziewczyna.
— Muszę prosić obie panie o pójście z nami na posterunek — dodał policjant. Po czym zwracając się do mnie, rzucił ostrzegawczo: — Proszę się nie mieszać. Kara za to może być bardzo surowa.
— Czy wobec tego mogę dotrzymać im towarzystwa? Kapitan Kohl jest moją żoną.
— Nie widzę przeciwwskazań. Proszę jednak zachowywać się rozsądnie.
— Naturalnie — zapewniłem, czując zarazem, że wreszcie szczęście nas opuściło — i nie tyle mnie, ale tę, na której najbardziej mi zależało. Z wielką ochotą zrobiłbym coś nierozsądnego i nie wahałbym się ani sekundy, żeby to uczynić, tyle że najwyraźniej nic teraz innego nie mogłem zrobić, jak tylko przyłączyć się do tej małej grupki.
Rozdział jedenasty
WYROK
Po drodze ostrzegałem obie panie, by nic nie mówiły. Dylan ściskała dłoń Sandy i moją.
— Nie martwcie się — mówiła spokojnym głosem. — Wiedziałam, co robię i nawet teraz tego nie żałuję. Miałam przecież pięć lat prawdziwego życia. A teraz może jest kolej na kogoś innego.