Zmarszczyłem brwi i wychyliłem się do przodu. — Jeszcze jeden?
Skinął głową. — Jak powiedziałem, są dwa. Dwa rozkazy, nie licząc instrukcji na temat tej planety.
Zaniepokoiłem się, nie tylko dlatego, że nie miałem pojęcia czego one dotyczyły — moje umiejętności agenta były bowiem poza możliwościami wykrycia przez te urządzenie — ale ponieważ mogły one zdradzić, kim naprawdę byłem.
— Czy wie pan czego dotyczą?
— Jeden — zdrady stanu — odpowiedział spokojnym i rzeczowym tonem, jak gdyby omawiał zupełnie przyziemne sprawy. — Wygląda na to, iż jest to polecenie zabicia Waganta Laroo. Zastanawiam się tylko, czy każdy nowy zesłaniec przybywa tutaj z podobnym zadaniem. Faktycznie ma ono formę wzmocnienia tak ustawionego, by wywołać nienawiść prowadzącą do zabójstwa. Doskonała robota. Nie martwiłbym się tym jednak. Odczyt pokazuje, że nie jest pan typem preferującym przemoc czy też mającym skłonności samobójcze. Chociaż ten impuls jest wystarczająco silny, by nie pozwolić panu na pokochanie tego państwa i jego wielkiego przywódcy, to nie jest on jednak silniejszy od impulsów naturalnych, które usiłują go przytłumić. Każdy ma czasami ochotę zabić kogoś, ale niewielu z nas to czyni. Ten impuls nie jest silniejszy od takiej właśnie ochoty. Chyba że istnieje jakiś konkretny powód z okresu przedcerberyjskiego? Zemsta?
— Nie — odpowiedziałem bez wahania. — Nic z tych rzeczy. Nigdy nie poznałem tego człowieka, nigdy nawet o nim nie słyszałem, zanim nie powiedziano mi, że zostanę tutaj zesłany.
— Rozumiem. Ale tym bardziej zagadkowy w tej sytuacji jest ten drugi impuls.
— Hm?
— Zasadniczo sprowadza się on do polecenia, by łączył się pan ze swoim biurem, kiedy tylko to będzie możliwe, po czym zapomniał o tym połączeniu. Czy pan to rozumie?
Zrozumiałem natychmiast; kłopot polegał jedynie na znalezieniu jakiegoś sensownego wyjaśnienia, kląłem się w duchu za to, że nie pomyślałem o tym wcześniej. To dranie! Oczywiście! Jakże inaczej mogliby wiedzieć, gdzie jestem i co robię na Cerberze. Nadajnik organiczny musiał przecież zaprzestać nadawania w momencie, w którym dokonałem wymiany ciała. Odpowiedź była prosta i miałem ją przed oczyma, ale widocznie byłem zbyt pewny siebie, by zauważyć ją wcześniej.
Gdzieś tutaj byli i inni agenci. Prawdopodobnie miejscowi, być może tacy, którzy bardzo chcieli mieć coś z zewnątrz, albo zesłańcy posiadający bliskich przyjaciół, rodzinę, coś cennego na ojczystej planecie. Podatni, w jakimś stopniu, na szantaż. Ile razy ktoś taki podchodził do mnie, możliwe, że podczas samotnego spaceru, i kazał połączyć się z biurem? Prowadził potem do jakiegoś nadajnika, przez który mogłem wysłać sprawozdanie ze swojej działalności do tego drugiego mnie, siedzącego gdzieś tam na orbicie poza systemem Wardena. Robiłem to i natychmiast zapominałem.
— Chyba rozumiem — odpowiedziałem. — Moja… hm, poprzednia działalność związana była ze skomplikowanymi problemami i ludźmi na bardzo wysokich stanowiskach. Ludziom tym potrzebne są pewne… kody, żeby móc cieszyć się, że tak powiem, tym, czym ja cieszyć się już nie mogę. Jest to, jak sądzę, forma szantażu.
Uśmiechnął się do mnie ironicznie. — Jest pan tu jakąś wtyczką, prawda? Agentem Konfederacji? Och, proszę nie robić takiej zaskoczonej miny. Nie jest pan ani pierwszym, ani ostatnim. Proszę się nie martwić, nie doniosę na pana. Zresztą i tak nie miałoby to większego znaczenia. Pański profil psychologiczny wskazuje wielką niezależność osobistą, a także zmiany, jakie w panu zaszły pod wpływem Cerbera w ogóle, a Dylan w szczególności.
Wyprostowałem się i westchnąłem. — Po czym się pan zorientował?
— Wiedziałem od samego początku… Qwin Zhang. To przecież imię żeńskie. Musiało więc być i kobiece ciało, kiedy pan przyleciał. A kobietą pan nie jest. Nigdy pan nią zresztą nie był, z wyjątkiem tego krótkiego okresu związanego z przybyciem na naszą planetę. Istnieją pewne różnice między mózgiem kobiety i mężczyzny. Prawie niezauważalne, ale ja nie tylko że jestem fachowcem, to jeszcze żyję na planecie, gdzie wymiana ciał następuje bez przerwy i mam okazje obserwować przeróżne układy. Proszę nie zapominać o różnicach fizjologicznych pomiędzy płciami. Kieruje nimi mózg i chociaż powstają nowe w nim układy, zawsze istnieją ślady starych. Chociaż nie dotyczy to pańskiego przypadku. Z pańskiej tedy tutaj obecności wnioskuję, że Konfederacji w końcu udało się dokonać tego, co my czynimy tutaj w sposób naturalny.
— Niezupełnie — powiedziałem. — Stosunek przypadków nieudanych do udanych jest bardzo wysoki. Ale pracują nad tym.
— Fascynujące. Domyśla się pan, że będą zmuszeni zachować to w tajemnicy przed wszystkimi, z wyjątkiem przywódców i osób w to zaangażowanych. Będą musieli… taka możliwość wymiany mogłaby przecież rozerwać tkankę społeczną raz na zawsze. — Uśmiechnął się na tę myśl. — No cóż, nie to jest teraz najważniejsze. Konfederacja ma inny problem nie do rozwiązania. Ktoś, kto rzeczywiście posiada zdolności poczynienia odpowiednio wielkich szkód jako wysłany przez nią agent, staje się jednym z najlepszych i najbardziej niebezpiecznych obywateli Rombu Wardena. Proszę mi powiedzieć, czy rzeczywiście zamierza pan zabić Laroo?
— Powinienem raczej zabić pana — powiedziałem lodowatym tonem. — Na tej planecie jest pan dla mnie najbardziej niebezpiecznym człowiekiem. Bardziej niebezpiecznym od Laroo.
— Jednak nie uczyni pan tego — odrzekł z pełnym przekonaniem. — Przede wszystkim skomplikowałoby nieco to, co robi pan w tej chwili. Po drugie zaś, zwróciłoby uwagę na pańską osobę, nawet gdyby udało się panu uniknąć konsekwencji w związku z harmonogramem naszych sesji, które nas łączą ze sobą. Nie sądzę, by człowiek na pańskim miejscu mógł pozwolić sobie na drobiazgowe śledztwo, w które zamieszana byłaby jego osoba. Wreszcie, sądzę, że zdaje pan sobie sprawę z tego, jak absolutnie obojętny jest mi los Laroo i jak zupełnie mnie nie obchodzi, czy pan się ustatkuje i będzie cieszył się życiem, czy też przejmie kontrolę nad tą cholerną planetą. Jeśli pan tego dokona, to będzie to przynajmniej jakaś zmiana. Musi mi pan uwierzyć, Zhang, kiedy panu powiem, iż jest pan już siódmym agentem, z którym mam do czynienia i że nie wydałem żadnego z nich. Zorientował się pan zapewne, iż posiadam pewną skazę psychologiczną, która polega na tym, że jestem romantycznym, rewolucyjnym anarchistą bez odrobiny odwagi, a za to z zamiłowaniem do wygodnego życia. Gdyby pan nie miał pewności, że można sobie kupić moją dyskrecję, nigdy by pan do mnie nie przyszedł.
Odprężyłem się wbrew moim starym instynktom. Naturalnie miał rację. Praktycznie nie pozostawało mi nic innego, jak mu zaufać. To przecież inteligentny gość, który potrafi się zabezpieczyć.
— Czy potrafi pan usunąć ten rozkaz dotyczący „meldowania się w biurze”? A przynajmniej tę jego część, która każe mi o tym zapomnieć?
— Niestety, nie. Nie przy pomocy tych instrumentów, którymi dysponuję. Jednakże, obydwa te rozkazy są na tyle proste, iż można je odwołać?
— Hm? Co takiego?
— Wykorzystując poziom intensywności, jaki tu mamy, mógłbym zapisać nowy zestaw rozkazów o mocy równej poprzednim. Mógłbym, na przykład, zakodować taki, który by twierdził, iż lubisz Laroo i robi ci się przyjemnie za każdym razem, kiedy słyszysz jego imię. Ten nowy zneutralizowałby ten stary. Gdybym sformułował ten rozkaz z odpowiednią precyzją, znalazłby się pan w sytuacji psychologicznej typu miłość-nienawiść, w której te dwa uczucia zniosłyby się wzajemnie. Jeśli zaś chodzi o ten drugi — cóż, mógłbym zakodować panu równorzędny rozkaz zakazujący korzystania z nadajnika dla komunikacji pozaplanetarnej. Rezultat byłby identyczny. Reagowałby pan na wezwanie, ale nie przekazywał im żadnej istotnej informacji.