Выбрать главу

— Tym się zbytnio nie przejmuję — powiedziałem mu. — Przynajmniej na razie. Może później zechcę to polecenie zneutralizować; obecnie może mi się jeszcze przydać, choć nie bardzo wiem do czego. Chcę jednak pamiętać, że je wykonuję, a także co konkretnie przekazuję. Da się coś zrobić?

— Być może po fakcie. W końcu wszystko znajduje się w pańskiej pamięci. Tyle że nie wolno panu tego świadomie pamiętać. Podejrzewam, że przy pomocy silnego pola neutralnego transformatora psychicznego, w połączeniu z całą serią seansów hipnotycznych, moglibyśmy wydobyć z pana pełną informację i ją zarejestrować. Po przebudzeniu w dalszym ciągu by pan jej nie pamiętał, ale mógłby pan wówczas przejrzeć zapis i dotrzeć do odpowiednich danych.

— W porządku — powiedziałem. — Tak właśnie zrobimy.

Sztuczka się powiodła, w jakimś sensie. Co prawda, w dalszym ciągu nie wiem, co jest przekazywane, wy, dranie, ale wiem teraz, kto to robi i jak to robi. Kiedy prawda wyszła na jaw, okazało się to wszystko tak cholernie oczywiste.

Któż mógłby mieć lepsze połączenie przestrzenne z wami od starego, tłustego, przyjacielskiego Otaha? Sklepik elektroniczny z powiązaniami z czarnym rynkiem. Nic dziwnego, że Otah mógł dostać wszystko, co chciał, jeśli chodzi o pochodzące z przemytu urządzenia i ich elementy! W taki sposób mu płacicie, prawda? Bardzo sprytnie. Powinienem był na to wpaść natychmiast, kiedy się domyśliłem, iż to wy wpłynęliście na to, że wysłano mnie do Medlam znajdującego się tak blisko Wyspy Laroo. Do Medlam i do korporacji Tookera tak świetnie odpowiadającej moim talentom. Do czekającego tutaj Otaha, do którego, wcześniej czy później, musiałem się zgłosić.

Cóż, teraz to już nie mogło mi zaszkodzić. Wręcz przeciwnie, mogło okazać się nawet pomocne. Teraz przynajmniej wiedziałem kto… i kiedy.

Minęły trzy tygodnie od moich machinacji w Ernyasail i zaczynałem się już denerwować. Byłem pewien, że coś powinno się już było wydarzyć. Zaczynałem rozpatrywać możliwość jakiejś bardziej bezpośredniej i mniej pokrętnej akcji.

Jedynym jasnym punktem w tym wszystkim była Dylan, której kuracja zaczynała przynosić pozytywne skutki. Muszę to przyznać Dumonii: choć jest kompletnie szalony i bardziej amoralny, i cyniczny niż ja sam, to jednak zna się na swojej robocie. Zaczynałem wierzyć, że w swojej dziedzinie jest znakomitością. Nie znaczy to, że Dylan powróciła już całkowicie do stanu normalnego, ale niewątpliwie było jej łatwiej i ze sobą, i ze mną, była pełniejszą istotą ludzką i wydawała się bardziej zadowolona z życia. Dumonia wyjaśniał mi, iż udało mu się wiele dokonać, ale kluczowa sprawa ciągle mu umykała; chodziło o jej uczucie niepewności związane z moją osobą. Była tam jakaś ściana, której nie mógł pokonać, ściana wzniesiona na fundamencie głęboko zakorzenionego przekonania, że gdyby nie moje uczucie współczucia i litości, już dawno bym się nią znudził i zostawił samej sobie. Naturalnie myliła się, ale obawa ta miała głębokie korzenie w jej rozumieniu kultury, z jakiej ja się wywodziłem, i w pojmowaniu kultury Cerbera, w której się wychowała. Dwu kultur minimalizujących bliskie związki osobiste i czynniki emocjonalne. W kulturze cerberyjskiej władzę i stanowisko zawdzięczało się szantażowi lub innym niezbyt uczciwym metodom. Trudno zatem było zrozumieć, iż mogą one być w ogóle zbędne. W podobnej sytuacji miałbym te same wątpliwości.

— Gdyby nie ciążył na niej wyrok, można by zastosować coś zupełnie odmiennego — powiedział Dumonia. — Coś niezbyt ortodoksyjnego, może, nawet niebezpiecznego, niemniej wielce skutecznego. Tak długo jednak jak jest uwięziona w tym ciele, nie możemy tego zastosować.

Troszkę mnie to przygnębiło, ponieważ najbardziej ze wszystkiego pragnąłem odzyskać moją dawną Dylan; partnerkę, którą mogłem traktować jak równą sobie, która byłaby częścią mnie samego. To zadziwiające, że ja, zatwardziały samotnik, urodzony i wychowany, by wznieść się ponad takie uczucia i nigdy przedtem im nie ulegający, odczuwałem nagle ich potrzebę. Potrzebę posiadania kogoś drugiego. Instynktownie wiedziałem, że jest to moja pięta achillesowa. Niemniej, fakt, iż mam takie słabości, nie miał dla mnie aż tak wielkiego znaczenia i gdzieś w zakątku mego mózgu coś mi mówiło, że każdy, nawet ja sam w swojej szczytowej formie, posiada wady i słabości. Nikt nie jest od nich wolny. Istotnym jest jedynie, by umieć rozpoznać swoje własne i poznać je na tyle, by mogły działać na naszą korzyść.

Kilka dni później, kiedy już byłem gotów zrezygnować, moja intryga przyniosła pierwsze rezultaty. Pewnego przedpołudnia złożył wizytę w moim biurze w Hroyasail wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna, którego ciemne oczy błyskały inteligencją zadająca kłam jego ogólnemu wyglądowi.

— Hur! Bogen — przedstawił się, podając mi rękę. Uścisnąłem jego dłoń i wskazałem fotel. — Czym mogę panu służyć?

— Jestem koordynatorem ochrony Przewodniczącego Laroo — powiedział, nieomal przyprawiając mnie o zawał. Mogło to bowiem oznaczać albo dobre, albo złe wieści. — Wie pan że na południe stąd leży jego wyspa i miejsce wypoczynku?

Skinąłem głową. — Obawiam się, iż ośmieliłem się rzucić na nią okiem z jednej z naszych łodzi — przyznałem uczciwie. — Z czystej ciekawości.

Uśmiechnął się. — Tak, tak, wielu tak robi. Nie winie ich za to i wcale mnie to nie martwi. Chodzi mi tutaj jednak o poważny problem, na jaki natrafiliśmy podczas prac związanych z pewnym projektem i potrzebna jest pańska pomoc. Zawarliśmy kontrakt z Emyasail na usługi transportowe i wszystko było jak należy; dopiero dwa tygodnie temu zaczęły się kłopoty. Jesteśmy wręcz oblegani przez borki. W życiu nie widziałem takich ilości tych stworzeń. Uporaliśmy się z większością, ale one zdziesiątkowały flotyllę Emyasail. Mamy w tej chwili jedynie tuzin trawlerów i to tego mniejszego typu oraz jedną kanonierkę.

Udałem całkowite zaskoczenie. — Ileż, do diabła, mogliście mieć tych borków? To przecież byty dobre załogi, a my żadnych problemów tego typu nie mieliśmy. Szczerze mówiąc, przez ostatnie kilka tygodni panował tu całkowity spokój; zauważono borki tylko dwukrotnie, a do starcia doszło w jednym zaledwie przypadku.

Skinął głową ponuro. — Nie dziwota. Wszystkie znajdowały się w naszej okolicy. Biolodzy twierdzą, że coś je tam zwabiło, możliwe, iż jakiś związek chemiczny z prądów głębinowych. Cholerny pech.

Wstrzymałem dech. — Czy straty ludzkie były duże?

— Tu mieliśmy szczęście, choć i tak zginęło około tuzina marynarzy. Ryzyko zawodowe. Sam pan zresztą dobrze o tym wie. Najgorsze jest jednak to, że brakuje nam statków do przewozu materiałów. Przez jakiś czas usiłowaliśmy poradzić sobie z tym, co mamy, wspomagając to transportem powietrznym w nagłych przypadkach, jednak potrzeba nam większej ilości statków. Nie trawlerów, właśnie rekwirujemy większą ich ilość, ale kanonierek. Potrzebujemy czterech, by zapewnić sobie bezpieczny transport z wyspy i na wyspę.

— Doskonale to rozumiem, ale sam mam tylko cztery.

— Jedną z tych czterech musimy mieć — odrzekł spokojnym tonem. — Wycofujemy również po jednej z pozostałych dwóch firm działających na tym akwenie. Będzie pan musiał się zadowolić trzema.

Nie była to najwyraźniej prośba, lecz rozkaz.

Westchnąłem. — W porządku. Jednak to ja jestem odpowiedzialny za te statki i ich załogi i nie jestem zachwycony pomysłem współpracy czterech różnych załóg, nie zżytych ze sobą, na terenie zagrożonym borkami. — Udałem, że się zastanawiam. — Proszę posłuchać, ze względu na bezpieczeństwo wasze, jak i nasze, czy nie lepiej byłoby postąpić następująco? Wycofać wszystkie cztery moje kanonierki i ich załogi, to znaczy, pozwolić, by Hroyasail przejął całkowicie tę operację od Emyasail. Wykorzystalibyśmy ocalałą kanonierkę i dwa statki Emyasail do zadań tutaj. Kapitan Emyasail zna ten akwen. Wykorzystanie zaś trzech różnych załóg z trzech różnych firm do rutynowych operacji połowu i konwojowania byłoby o wiele bardziej bezpieczne.