Skinąłem głową i ścisnąłem jej dłoń. — Wiem. Jednak zabójstwo nie jest mym głównym celem. Chcę dowiedzieć się więcej szczegółów na temat tych robotów. Z przerażeniem myślę o całej ich armii pod rozkazami Laroo i Bogena — a może i innych Władców — wystawionej przeciwko Konfederacji. Są one tak doskonałe, że aż mnie to przeraża. Gdyby potrafiły zneutralizować program nakazujący im posłuszeństwo, tym samym stworzyłoby nową formę życia, przypominającą wyglądem człowieka, ale poza tym całkowicie nie ludzką. Wyobraź sobie bowiem ludzi zdolnych do myślenia z szybkością superkomputera, zdolnych — w sensie dosłownym — do kontroli każdej komórki własnego ciała; mających umiejętność latania, przetrwania w warunkach próżni i o wiele więcej. Ludzi zredukowanych psychicznie do superkomputerów w ludzkiej postaci, dążących tylko do jednego — do władzy. Na dodatek, byliby nieśmiertelni, a w przypadku jakichś problemów z własną formą czy rozmiarem mogliby wrócić tutaj i przybrać żądany kształt i wielkość.
— Przecież Konfederacja mogłaby ich wykryć i zniszczyć!
— Być może. Nie zapomniałem jednak, że jeden z nich przedostał się do najlepiej strzeżonego miejsca na terenie Konfederacji, że pokonał wszelkie pułapki, że poradził sobie z ochroną złożoną z ludzi i robotów, a został w końcu schwytany i zniszczony jedynie dlatego, iż jego program wymagał, by wrócił on ze sprawozdaniem na Romb Wardena. Zasadniczo był on tylko starszym urzędnikiem! Wstaw jednak w te doskonałe skorupy mózgi najlepszych, najbardziej przewrotnych i złośliwych ludzi z Rombu Wardena, a… cóż, doktor Dumonia sugerował przecież, iż Konfederacja jest bardzo krucha i istnieje jedynie dlatego, że nie spotkała się jeszcze z rzeczywistym wyzwaniem. Tacy ludzie byliby owym wyzwaniem. Połączmy ich z wyrafinowaną obca cywilizacją, a wtedy możemy mieć koniec tego świata, który znamy. Dlatego muszę go powstrzymać.
— Jesteś więc przekonany, że Laroo może tego dokonać? Czy nie pomyślałeś nigdy, iż ci obcy mogą być tak zaawansowani technicznie, że nie ma tutaj odpowiednich narzędzi, by móc poradzić sobie z ich tworami?
Zastanowiłem się nad jej słowami. — Wpływy Czterech Władców sięgają daleko poza sam Romb Wardena. Choć oni sami są tutaj uwięzieni, wielu potężnych ludzi na terenie Konfederacji siedzi w ich kieszeni.
— Czy jednak by się odważyli? Chodzi mi o to że przecie? Konfederacja wie o ich robotach. A Laroo nie może pozwolić, by obcy zorientowali się w tym, co on robi. Czy fakt, iż przeprowadza te wszystkie badania właśnie tutaj nie świadczy o tym, że nie chce, by ktoś z zewnątrz brał również w tym wszystkim udział?
— Być może masz rację — powiedziałem. — W porządku, zróbmy wobec tego kilka założeń na podstawie tego, co wiemy. Po pierwsze, prace są prowadzone tutaj. Po drugie, pomimo nieograniczonych środków z Cerbera — a może i z całego Rombu — i najlepszych naukowców, nie udało mu się jeszcze rozwiązać problemu. Czterej Władcy są również w trudnej sytuacji: ryzykują interwencję Konfederacji i utratę dobrych stosunków z obcymi. — Nachyliłem się ku niej i pocałowałem ją. — Być może masz rację. Być może nie potrafią rozwiązać tego problemu bez pomocy z zewnątrz, a pomocy tej otrzymać nie mogą.
Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu, a ja rozważałem wszystkie opcje i możliwości. Co naprawdę wiedziałem, a czego nie wiedziałem?
Chciałem się znaleźć na wyspie i wewnątrz tej operacji. Jeśli była ona raczej operacją Czterech Władców, a nie samego Laroo — co wydawało się prawdopodobne — zlikwidowanie Laroo na dłuższą metę nie miało większego znaczenia. Bogen, czy ktoś inny, postawiony odpowiednio wysoko w tym bardzo zhierarchizowanym społeczeństwie, przejąłby jego funkcję i kontynuował zadania.
Czego tedy chciałem tak naprawdę dokonać? Chciałem, by zarzucono kontynuowanie tej operacji, przynajmniej na razie. Chciałem uzyskać taką pozycję, by móc choć trochę zmienić ten obrzydły świat, uczynić go trochę bardziej ludzkim, jednocześnie chroniąc to, co było dla mnie bardzo ważne. Najbardziej zaś chciałem okazać się — na koniec — dobroczyńcą Cerberejczyków, Czterech Władców i Konfederacji; i to wszystkich jednocześnie.
Pomysł nadpłynął, a ja chwyciłem go, obróciłem go na różne strony, stwierdzając, że jest szalony i nie ma szansy realizacji — podobnie jak tamten pierwszy. Nie wolno by mi było popełnić ani jednego błędu i to w sytuacjach, w których decyzje mieściły się w jego granicach. Jedna pomyłka i byłem trupem.
— Dylan?
— Tak, Qwin?
— Załóżmy… tylko załóżmy, że istnieje sposób, by to zatrzymać, przynajmniej czasowo. Zatrzymać, wywołać małą rewolucję, która uczyni społeczeństwo Cerbera bardziej otwartym i ludzkim, a nas umieści na jego szczycie.
— Chyba popadasz w obłęd. Wyraźnie to widzę.
Skinąłem głową. — Załóżmy jednak, iż jest to możliwe… i że jeśli wszystko pójdzie dobrze, to nikt nie zginie; nawet Wagant Laroo.
Roześmiała się. — Czy szansę są równie kiepskie jak podczas akcji u Tookera?
— Gorsze. Mogę je wyliczyć do samego końca, do ostatniej sekundy; mniej więcej pięć do jednego, że nas odkryją, oszukają i zdradzą, a nawet zabiją. Szansę sukcesu całej akcji są jak sto do jednego, tysiąc do jednego albo jeszcze mniejsze. Zależnie od tego, gdzie i kiedy coś się zacznie sypać; może to bowiem oznaczać wszystko — od zwijania manatków i wyrzucenia z myśli wszelkich planów do prawdziwie nieprzyjemnego wyroku śmierci albo Momratha, co właściwie jest jednym i tym samym. Ryzyko zaczyna się w momencie podjęcia akcji zgodnie z moim planem, po jej podjęciu może już nie być możliwości jej zatrzymania.
Patrzyła na mnie z ową pełną zdumienia fascynacją, tak typową dla dawnej Dylan. — Wiem, że to zrobisz niezależnie od okoliczności. Co cię wobec tego powstrzymuje?
Przytuliłem ją mocno. — Czyżbyś się nie domyślała?
Westchnęła. — Zapewne musisz rozważyć wszystkie możliwości i skutki. Jeśli tego nie przeprowadzisz, będziesz się całe życie zastanawiał, czy dobrze uczyniłeś, ale jeśli wydarzą się te okropności, o których wspominałeś, nigdy sobie tego nie wybaczysz. Ja też pewnie nie potrafiłabym sobie tego wybaczyć, Niewiele wiem o tej twojej Konfederacji, o życiu poza naszym systemem czy nawet o życiu na innych planetach Rombu Wardena, ale czasami odnoszę wrażenie, iż my oboje jesteśmy ostatnimi prawdziwymi istotami ludzkimi we wszechświecie.
— Ale co będzie z tobą? Przecież to może oznaczać koniec tego świata, jaki znasz.
— Trudno. Jak koniec to koniec. Jeśli nic nie zmienimy, to i tak nasz związek będzie pusty. Będę rodziła dzieci, które natychmiast będą mi odbierać, jak zawsze zresztą. Prawdopodobieństwo, by mieli uchylić mój wyrok, jest niewielkie, tak więc za jakieś dwadzieścia lat zostanę wysłana na Momrath czy w inne miejsce, gdzie wysyła się osoby niepotrzebne. Cóż to za życie? — Popatrzyła mi prosto w oczy z wielką powagą. — Rób, co do ciebie należy… i jeśli moja blokada psychiczna nie stanie na przeszkodzie, uwzględnij również moją osobę w swoich planach. Rozumiesz? Jeśli coś pójdzie nie po naszej myśli, a prawdopodobnie tak właśnie się stanie, nie chcę kontynuować dotychczasowej egzystencji. Jest to więc dla nas obojga gra o wszystko. Albo to uzyskamy… albo zginiemy.
Pochwyciłem ją w ramiona, całowałem długo i mocno, a potem kochaliśmy się tak, jak gdyby to była nasza ostatnia szansa na miłość w tym życiu.
Przed nami była ostatnia i ostateczna rozgrywka w tej skomplikowanej intrydze.
Rozdział piętnasty
WYSPA LAROO
Szedłem do biura ochrony portu z poczuciem nieuchronności losu, a jednocześnie z uczuciem intensywnego podniecenia, tak jak gdyby całe moje dotychczasowe życie stanowiło jedynie przygotowanie na ten moment. Z konieczności wiele musiałem pozostawić improwizacji, a świadomość, że staję przeciwko temu, co ta planeta ma najlepszego, dodawała wagi stojącemu przede mną wyzwaniu.