Życie takie, w którym delikwent nie wie nawet, gdzie był i co robił, może wydawać się dziwne, jednak ma ono swoje plusy. Skoro potencjalny wróg — czy to polityczny, czy militarny — wie, iż wymazano ci, co trzeba, po zakończeniu każdej misji możesz sobie żyć praktycznie normalnym, spokojnym życiem. Nie ma sensu cię likwidować, bo przecież nie posiadasz wiedzy na temat tego, co zrobiłeś, dlaczego to zrobiłeś czy dla kogo to zrobiłeś. W nagrodę za te przerwy w życiorysie, agent Konfederacji prowadzi żywot przyjemny i luksusowy, otrzymuje niemal nieograniczoną ilość pieniędzy i wszystko, co mu potrzebne do życia w komforcie. Ma też wszczepione czujniki, dzięki którym wiedzą, co i kiedy jest mu potrzebne. Nie raz zastanawiałem się, jak bardzo wyrafinowane technologicznie są owe czujniki. Myśl bowiem, iż cała służba bezpieczeństwa mogłaby oglądać moje ekscesy, z początku bardzo mnie irytowała, ale po jakimś czasie nauczyłem się w ogóle o tym nie myśleć. Życie, jakie mi oferowano w zamian, było bowiem bardzo przyjemne. A poza tym i tak nie mogłem nic na to poradzić.
Kiedy jednak przychodziła misja, nie można było przecież tak po prostu rezygnować z nabytego uprzednio doświadczenia. Wymazanie danych z mózgu bez ich zmagazynowania gdzieś indziej byłoby wielce niepraktyczne, bo przecież dobry agent staje się coraz lepszy dzięki temu, iż nie powtarza własnych błędów. Dlatego właśnie należało się udać do Kliniki Służb Bezpieczeństwa, gdzie przechowywano to wszystko, czego kiedykolwiek doświadczyłeś i pozwolić, by ci na powrót to wpisano, tak żebyś mógł być cały na duszy i ciele przed następną misją.
Zdumiewał mnie zawsze mój stan, kiedy wstawałem z fotela po przywróceniu mi pamięci. Nawet wyraźne wspomnienia rzeczy, których dokonałem, wprowadzało mnie w zdumienie. Dziwiło mnie bardzo, iż to ja właśnie, ze wszystkich ludzi na świecie, zrobiłem to czy owo. Tym razem wiedziałem jednak, że proces ten pójdzie o jeden krok dalej. Nie tylko cały ja wstanę z tego fotela, ale ta sama pamięć zostanie odciśnięta w innych umysłach, w innych ciałach — w tylu, ilu będzie niezbędnych do uzyskania właściwego rezultatu.
Zastanawiałem się, jacy oni będą; jakie będą te cztery wersje mnie samego. Fizycznie prawdopodobnie będą się ode mnie znacznie różnić — łamiący prawo, których tu spotykałem, na ogół nie pochodzili ze światów cywilizowanych, gdzie ludzi standaryzowano w imię równości. Nie, ci ludzie wywodzili się z pogranicza, spośród kupców, górników i wolnych strzelców, którzy egzystowali na obrzeżach cywilizacji i którzy dla ekspansji cywilizacji byli niezbędni, bowiem pełne zagrożeń warunki, w których żyli, wymagały olbrzymiej indywidualności, samodzielności, oryginalności i wyobraźni.
Ta cholerna sonda sprawiała mi ból jak wszyscy diabli. Zazwyczaj odczuwałem jedynie mrowienie, po którym następowało uczucie senności i wreszcie sen, z którego budziłem się po kilku minutach w doskonałej formie. Tym razem mrowienie przeszło w ból, który wydawał się wwiercać do czaszki, skakać w jej wnętrzu i obejmować kontrolę nad moją cała głową. Było to tak, jak gdyby olbrzymia dłoń objęła mój mózg, ścisnęła, puściła, znowu ścisnęła, wszystko to w ogłuszającym bólem rytmie. Zamiast więc zasnąć, straciłem przytomność.
Przebudziłem się i jęknąłem cicho. Bolesne pulsowanie ustało, ale pamięć o nim była zbyt świeża i nazbyt żywa. Minęło kilka minut, nim znalazłem w sobie dość sił, by usiąść.
Napłynęły stare wspomnienia, a ja dziwiłem się sam, przypominając sobie niektóre z mych dawnych przygód. Zastanawiałem się, czy moje „sobowtóry” zostaną poddane podobnej procedurze, skoro ich pamięci nie da się wymazać po zakończeniu misji tak jak mojej. Uzmysłowiłem sobie, iż będą one musiały być zlikwidowane, posiadając całą zawartość mojej pamięci. W przeciwnym bowiem razie zbyt wiele tajemnic znalazłoby się na planetach Rombu Wardena i mogłyby one wpaść w ręce ludzi, którzy wiedzieliby, jaki z nich zrobić użytek. Ledwie zdążyłem o tym pomyśleć, kiedy nagle uświadomiłem sobie, że coś jest nie tak. Rozejrzałem się po małym pokoiku, w którym obudziłem się, i natychmiast zorientowałem się, co było źródłem mojego niepokoju.
To nie była Klinika Służb Bezpieczeństwa; to nie było żadne ze znanych mi miejsc. Było to natomiast malutkie pomieszczenie, około dwunastu metrów sześciennych objętości, przy czym sufit był trochę wyżej niż normalnie. Znajdowała się w nim koja, na której się przebudziłem, malutka umywalka, standardowy podajnik na jedzenie w ścianie i wysuwana ze ściany toaleta. To wszystko. Nic więcej, chociaż…
Rozejrzałem się wokół i bez trudu zauważyłem to, co było najbardziej oczywiste. Taaak, nie byłem w stanie wykonać żadnego ruchu, który nie byłby rejestrowany wizualnie i dźwiękowo. Drzwi były niemal niewidoczne i na pewno nie dałoby się ich otworzyć od wewnątrz. Pojąłem natychmiast, gdzie jestem.
Była to cela więzienna.
Co gorsza, odczuwałem delikatną wibrację, która nie pochodziła z żadnego konkretnego źródła. Uczucie było wielce irytujące; w rzeczywistości wibracja była tak słaba, iż prawie niezauważalna, ale ja wiedziałem, co ona oznacza. Znajdowałem się na pokładzie statku poruszającego się gdzieś w przestrzeni kosmicznej. Wstałem, zataczając się lekko pod wpływem nagłego zawrotu głowy — który przeszedł równie szybko, jak się pojawił — i spojrzałem na swoje ciało. Spojrzałem… i przeżyłem największy wstrząs swego życia.
Ujrzałem bowiem ciało kobiece. Na dodatek, ciało standardowej przedstawicielki Konfederacji. W tym momencie doznałem niewyobrażalnego uczucia wstrętu i odrazy. Byłem przecież niewątpliwym mężczyzną i to mi bardzo odpowiadało. Co gorsze, ciało to uzmysłowiło mi jeszcze jeden przerażający fakt: nie byłem oryginałem, tylko „zmiennikiem-sobowtórem”. Jestem jednym z nich! — pomyślałem w panice. Usiadłem na koi i powtarzałem w kółko, że to przecież niemożliwe. Wiedziałem, kim jestem, pamiętałem wszystko, najdrobniejszy szczegół mego życia i pracy.
Szok ustąpił miejsca wściekłości i frustracji. To kobiece ciało było nie tylko obce dla mnie i dla mojej osobowości, ale i jego umysł i osobowość nie stanowiły oryginału, a jedynie kopię kogoś innego, imitację kogoś, kto wciąż żyje i działa i kto, być może, obserwuje mój każdy ruch i zna każdą myśl. Nienawidziłem wtedy tego drugiego, nienawidziłem go z patologiczną siłą, nie mającą nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem. Siedzi tam sobie wygodnie i bezpiecznie i obserwuje moją pracę, obserwuje sobie to wszystko… a kiedy to się skończy, wróci do domu, by złożyć sprawozdanie, wróci do tego przyjemnego życia, podczas gdy ja…
Zamierzali rzucić mnie na któryś ze światów Rombu, zatrzasnąć mnie w pułapce jak jakiegoś superkryminalistę, uwięzić mnie tam na resztę żywota… przynajmniej na resztę żywota tego ciała. A co potem? Kiedy zadanie zostanie wykonane? Sam to pomyślałem tuż po przebudzeniu, sam wydałem na siebie wyrok. Zabiją mnie i tak po zakończeniu misji, choćby ze względów bezpieczeństwa.
Cóż, powiedziałem sobie, ten układ działa w obie strony. Wiedziałem przecież, w jaki sposób on myślał, jak oni myśleli. To monitorowanie też działa w obie strony. Zamierzałem być trudnym do zlikwidowania sukinsynem. Nie, pomyślałem, ponownie przygnębiony, nie synem. Czy rzeczywiście chciałem przeżyć resztę swego żywota w tym ciele? Naprawdę nie wiedziałem. Na pewno nie teraz, a tak w głębi — to nigdy. Gdzieś w kąciku mego mózgu narodziło się maleńkie podejrzenie, że chodzi im właśnie o taki mój stosunek do całej tej sprawy. O doskonałą podwójną pułapkę, w której się znalazłem. Jeśli tak rzeczywiście było, to popełnili błąd. Jeśli choć przez moment zacznę wierzyć, że zrobili to w tym celu, żeby zniechęcić mnie do życia po wykonaniu misji, to na złość im będą żył i tysiąc lat. Wiedziałem jednak, że najprawdopodobniej nie było to ich zamiarem. Albo więc mieli jakieś powody związane bezpośrednio z tą misją, albo w ogóle o tym nie myśleli. Bardzo chciałbym się dowiedzieć jak było naprawdę.