To wyjaśnienie zadowoliło go. Mnie również. — Czy mógłbym jednak zwrócić uwagę na fakt, że jeśli nie ma kogoś, kto wymazałby ten następny program robota, to będziesz musiał powrócić ponownie do ludzkiego ciała.
— Przenigdy! — rzucił ostro. — Skoro raz już się znalazłeś w jednym z tych, nie masz powrotu. Ani na moment! Nigdy! — Zdał sobie nagle sprawę z implikacji własnych słów. — No dobrze. Masz rację. Ale wy pozostaniecie tutaj na wyspie jako moi stali goście. Na zawsze. Mówicie, że chcecie zachować przy sobie swoje dzieci i sami je wychowywać. Proszę bardzo, róbcie to tutaj, pośród luksusu.
— Masz na myśli luksusowe więzienie — powiedziała Dylan. Wzruszył ramionami. — Jak sobie życzysz. Ale aksamitne i pozłacane. Niczego wam tutaj nie będzie brakować. Nic więcej nie mogę dla was uczynić. I wy, i ja wiemy, że Konfederacja szybko się zorientuje, że zdradziliście. Będą was chcieli dopaść za wszelką cenę, żeby wymazać te informacje, co zapewne łatwo jest uczynić przy pomocy zwykłego kodu słownego… wobec czego nie mogę wam pozwolić na kontakt z kimkolwiek poza moimi ludźmi.
— A jeśli spalą wyspę? — spytała Dylan.
— Nie spalą — odparł pewnym głosem. — Nie zrobią tego dopóki nie będą pewni. A my im dostarczymy ciała, które będą sobie mogli obejrzeć i przygotujemy przekonującą historyjkę, nie mówiąc już o demonstracyjnej likwidacji Operacji Feniks. Wszystko powróci do normy. Będą się domyślać, iż coś jest nie w porządku, ale nasze działania będą przekonywujące. Możecie mi wierzyć.
Westchnąłem i wzruszyłem ramionami. — A czy mamy jakiś wybór?
— Żadnego — odparł gładko.
Zauważyłem, iż w tym momencie pośrodku pomieszczenia stoi jedynie on i nikt więcej. Działka laserowe otworzyły ogień i po jakimś czasie on również został stopiony. Popatrzyłem w bok na brązową plamę, która pozostała po Samashu, mimo wysiłków włożonych w jej usunięcie. Mój ruch… sukces, i szach.
Dylan zaczerpnęła głęboko powietrza, po czym wyszeptała. — Miałeś rację! — I po krótkim wahaniu dodała. — Jak teraz rozpoznamy prawdziwego?
— Nie rozpoznamy — odpowiedziałem. — Zaufaj mi.
Sytuacja powtórzyła się trzykrotnie i za każdym razem była ona co najmniej równie przekonywająca jak ta pierwsza. W każdym przypadku następowało nagłe stopienie robota. Zastanawiałem się, czy byłyby tak pewne siebie, gdyby Laroo powiedział im, co się przydarzyło ich poprzednikom.
Jednakże czwarty — tak samo odpowiadający standardom świata cywilizowanego i równie przeciętny jak pozostałe — zachował się inaczej. Pod koniec długiej i dziwnej rozmowy uśmiechnął się i westchnął.
— W porządku. O to mi chodziło. Dość już tej zabawy i gier. Przekonaliście mnie. — Odwrócił się i wskazał gestem, byśmy szli za nim. Szliśmy nerwowo, omijając kałuże, zerkając podejrzliwie na działka. Tym razem jednak wszyscy opuściliśmy laboratorium.
Na zewnątrz czekał Bogen, który ukłonił się i spytał: — Czy wszystko poszło dobrze, mój panie?
— Doskonale. Choć trudno mi w to uwierzyć, wygląda na to, że nasi tu obecni przyjaciele rzeczywiście dostarczyli tego, czego od nich oczekiwałem. Zaopiekuj się nimi troskliwie, Bogen. Daj im wszystko, co zechcą… z wyjątkiem łączności ze światem zewnętrznym. Rozumiesz?
— Jak pan sobie życzy — odpowiedział z szacunkiem.
Szliśmy korytarzem, a ja zacząłem nucić sobie rymowankę, której przedtem ani nie pamiętałem, ani nie znałem, ale której funkcję i znaczenie zupełnie dobrze rozumiałem.
Laroo zatrzymał się i obrócił zaciekawiony w moją stronę. — Co to takiego?
— To tylko rymowanka z mojego dzieciństwa — odparłem. — Nie zapominaj, w jakim cholernym napięciu żyłem przez tych kilka ostatnich tygodni. Teraz już mi przeszło.
Pokręcił głową zdziwiony. — Hm. Wariackie sprawy.
— Zobaczymy się jeszcze, prawda? — spytała Dylan naiwnym głosikiem.
— Och tak, bez wątpienia. Nie zamierzam jeszcze wyjeżdżać.
— Może za jakiś miesiąc — podsunąłem z nadzieją. — Moglibyśmy przynajmniej porozmawiać o naszym życiu tutaj.
— A tak, naturalnie. Za miesiąc.
I tym skończyła się nasza rozmowa. On z Bogenem poszedł dalej, a my udaliśmy się na poziom mieszkalny.
Wolni wreszcie od ciągłej obecności strażników wyszliśmy na trawnik. Usiedliśmy w samym jego środku, kąpiąc się w słońcu i cieple, po czym rozebraliśmy się i położyliśmy obok siebie. Jakiś czas milczeliśmy oboje. Wreszcie odezwała się Dylan.
— Czy rzeczywiście przejęliśmy kontrolę nad Władcą Cerbera? — spytała z powątpiewaniem w głosie.
— Nie jestem pewien. Za miesiąc będziemy wiedzieć na pewno — odparłem. — Jeśli przeżyje i opuści tę wyspę, to znaczy, że jest tym prawdziwym. Jeśli nie, będziemy powtarzać cały ten proces w kółko, aż uzyskamy właściwy rezultat. Sądzę jednak, iż to on jest tym prawdziwym.
Zachichotała. — Za miesiąc. Mamy cały miesiąc. Sami, tutaj i spełnią każdą naszą zachciankę. Co za ulga. A potem…
— To wszystko będzie nasze. Cały Cerber. Dobry, stary doktor Dumonia.
Jej mina wyrażała zaskoczenie. — Kto?
— Doktor Du… chwileczkę, dlaczego wspomniałem właśnie jego?
— Wzruszyła ramionami. — Nie mam pojęcia. Na pewno nie będzie nam potrzebny psychiatra. Chyba że będziesz chciał usunąć sobie z głowy ten rozkaz zobowiązujący cię do składania raportów.
— Tak. Przypuszczam jednak, że równie dobrze mogłaby to zrobić doktor Merton. Mam przynajmniej taką nadzieję.
Odwróciła się do mnie. — Czy wiesz, dlaczego cię kocham? Zrobiłeś to wszystko sam! Bez żadnej pomocy z zewnątrz! Jesteś niewiarygodny!
— No wiesz, przecież Konfederacja musiała się zgodzić na ten pian.
— Phi. Od początku wiedziałeś, że się zgodzą. Zrealizowałeś każdy ze swoich szalonych, wariackich, nonsensownych pomysłów. W ciągu roku zaledwie z zesłańca stałeś się prawdziwym Władcą — Lordem Rombu.
— Nie zapominaj, że sama jesteś Lady Rombu.
Leżała przez chwilę milcząc, po czym powiedziała. — Ciekawe, czy zaszokowałoby to kogoś, gdybyśmy się teraz zaczęli tutaj kochać?
— Pewnie tylko roboty — odparłem — a dobrze wiemy, ile one są warte.
Roześmiała się. — Szokujące. Chociaż… pamiętasz jak nam zasugerowano, żebyśmy zajrzeli wzajemnie do swych umysłów? Kto to był?
Pokręciłem głową. — To było tak dawno temu. Zupełnie nie pamiętam. Zresztą to i tak nie ma teraz żadnego znaczenia. Dlaczego właśnie to przyszło ci do głowy?
Roześmiała się. — Bo to nie było konieczne, i tak jestem teraz częścią ciebie. A wierzę, że ty jesteś częścią mnie. Przynajmniej ja nie potrafię usunąć cię z mojej głowy.
KONIEC RAPORTU. PRZEKAZAĆ DO OCENY. KONIEC TRANSMISJI.
Epilog
Obserwator odchylił się do tyłu, zdjął hełm i westchnął. Wyglądał na wyczerpanego, znużonego, a nawet trochę przedwcześnie postarzałego, z czego zdawał sobie sprawę.
— Jesteś zaniepokojony — zauważył komputer. — Nie widzę powodów do zdenerwowania. Było to przecież wspaniałe zwycięstwo, być może o kluczowym dla nas znaczeniu. Dzięki niemu będziemy posiadać własnego szpiega pośród Czterech Władców.
1
Lewis Carroll,