G.H-M.:
Mimo że byłem wysokim urzędnikiem ceremoniału, zausznie nazywali mnie kukułką dostojnego pana. Brało się to stąd, że w gabinecie cesarskim stał szwajcarski zegar, z którego wyskakiwała kukułka oznajmiając nadejście kolejnej godziny. Otóż miałem zaszczyt spełniać podobną rolę w czasie, kiedy pan nasz poświęcał się obowiązkom imperialnym. Gdy przychodziła pora, aby zgodnie z ustalonym protokołem cesarz przeszedł od jednej czynności do następnej, stawałem przed nim kłaniając się kilkakrotnie. Był to dla wnikliwego pana sygnał, że kończy się jedna godzina i przychodzi czas rozpocząć następną. Prześmiewcy, którzy w każdym pałacu chętnie pokpiwają z niższych od siebie, mówili dowcipnie, że kłanianie się jest moim jedynym zawodem, a nawet i racją istnienia. Bo też, rzeczywiście, nie miałem innej powinności poza tą, aby w określonej chwili złożyć ukłon przed czcigodnym panem. Tak, to prawda. Ale mógłbym im odpowiedzieć gdyby do takiej śmiałości upoważniał mnie zajmowany szczebel – że moje pokłony miały charakter funkcjonalny i usprawniający, że służyły celowi ogólnemu, państwowemu, a więc nadrzędnemu, podczas gdy dwór pełen był dostojników kłaniających się gorliwie i bez żadnego porządku czasowego, byle tylko nadarzyła się okazja, a do tej gibkości karku nie popychała ich wyższa potrzeba, lecz jedynie przypochlebstwo, służalczość i nadzieja na awans czy darowiznę. Musiałem nawet zważać, aby w tej zbiorowej i nieustającej pokłonności nie zagubił się mój pokłon informujący i roboczy i tak ustawiać się, aby natrętni pochlebcy nie zepchnęli mnie do tyłu, gdyż dobrotliwy pan nie odebrawszy w porę ustalonego sygnału mógłby popaść w dezorientację i przeciągnąć jedną czynność, ze szkodą dla innego, równie ważnego, obowiązku. Ale, niestety! Moja rzetelność w dopełnianiu powinności niewielki dawała skutek, gdy szło o zakończenie godziny kasy i rozpoczęcie godziny ministrów. Godzina ministrów była poświęcona sprawom cesarstwa, ale co tam sprawy cesarstwa, kiedy tu otwarta szkatuła, a wokół niej tłoczy się mrowie faworytów i wybrańców! Nikt nie chce odejść z pustymi rękoma, odejść bez podarku, bez koperty, bez nadania, bez pobrania. Niekiedy pan nasz odpowiadał na tę żądność dobrotliwą połajanką, ale nigdy nie popadał w gniew, gdyż wiedział, że dzięki otwartej szkatule oni się przy nim mocniej zwierają i służą mu pokorniej. Pan nasz wiedział, że nasycony będzie bronić nasycenia, a gdzież można było sycić się lepiej, jeśli nie w pałacu? A i sam monarcha też jednak uprawiał sytość, o którą tyle hałasu podnoszą dziś burzyciele cesarstwa. A powiem ci, przyjacielu, że im dalej., tym gorzej. Bo im bardziej zapadały się fundamenty cesarstwa, tym gwałtowniej wybrańcy parli na szkatułę. Im zuchwalej burzyciele podnosili głowę, z tym większą gorliwością faworyci zapełniali trzosy. Im bliżej końca, tym straszniejsze rwactwo i niczym nie hamowane wydzierki. Miast, przyjacielu, do steru się brać i żagla, bo widać, że okręt tonie, każdy z naszych wielmożów upycha swój worek i rozgląda się za przyzwoitą szalupą. A taka się już w pałacu podniosła gorączka, taka szła szarża na szkatułę, że jeśli kto. nawet nie gustował w fortunach, inni go wciągali, zagrzewali i tak napierali, że i on w końcu dla spokoju i przyzwoitości też coś włożył do swojej kieszeni. Bo to się, drogi przyjacielu, jakoś tak odwróciło, że przyzwoitością było brać, a dyshonorem nie brać, że w niebraniu widziało się jakąś ułomność, jakąś ślamazarność, jakąś żałosną i godną zlitowania impotencję. A ten znowu, który miał, z taką miną chodził, jakby chciał się popisać swoim męskim przyrodzeniem i z pewnością siebie powiedzieć – klękaj, babski narodzie! To się tak jakoś odwróciło i jakże mnie ganić, że w owym panującym odwróceniu z takim trudem i karygodnym opóźnieniem zamykałem godzinę kasy, aby dobrotliwy pan mógł rozpocząć godzinę ministrów.
P.H-T.:
Godzina ministrów zaczynała się o jedenastej i kończyła o dwunastej w południe. Nie było żadnego kłopotu ze zwołaniem ministrów, gdyż zgodnie z obyczajem dostojnicy ci już od rana przebywali w pałacu i różni ambasadorzy często utyskiwali, że nie mogą odwiedzić ministra w jego biurze i załatwić z nim sprawy, ponieważ sekretarz nieodmiennie od, powiadał – minister został wezwany do cesarza. Jest faktem, że łaskawy pan lubił mieć wszystkich na oku, lubił, żeby wszyscy byli pod ręką. Taki minister, który odrywał się od pałacu, źle był widziany i nie mógł długo się utrzymać. Ale też ministrowie – Boże uchowaj! – wcale nie próbowali się odrywać. Kto doszedł do tego zaszczytu, znał już zawczasu upodobania monarchy i z pilnością starał się do nich dostosowywać. Kto chciał wspinać się po stopniach pałacu, musiał na początku opanować wiedzę negatywną, to znaczy musiał przede wszystkim wiedzieć, czego nie wolno – jemu i jego poddanym: czego nie wolno powiedzieć i napisać, czego nie wolno zrobić, czego przeoczyć lub zaniedbać. Dopiero z tej wiedzy negatywnej rodziła się pozytywna, choć może niezbyt jasna i w kłopot wprawiająca, bo faworyci cesarscy mocno stąpali po gruncie zakazów, natomiast z nadzwyczajną ostrożnością i nawet niepewnością wchodzili na grunt postulatów i propozycji. Tu zaraz oglądali się na dostojnego pana, czekając, co powie. A ponieważ pan nasz miał zwyczaj milczeć, czekać, odkładać, oni również milczeli, czekali, odkładali. I życie pałacu, choć ruchliwe i gorączkowe, też w gruncie rzeczy pełne było milczenia, czekania, odkładania. Każdy minister wybierał takie korytarze, w których największa była szansa napotkania czcigodnego pana i złożenia mu ukłonu. Szczególną gorliwość w wyborze tych marszrut przejawiał taki minister, któremu szepnięto, że poszedł na niego donos o nielojalności. Ten już całymi dniami przesiadywał w pałacu i nie ustawał w czołobitnym napotykaniu miłościwego pana, aby swoją nieustającą obecnością w jego pobliżu i promieniującą gotowością dowodzić całkowitego fałszerstwa i złośliwości donosu. Najosobliwszy pan miał zwyczaj przyjmować każdego ministra osobno, bo wówczas taki dostojnik śmielej donosił na swoich kolegów i dzięki temu monarcha nasz miał lepszy wgląd w działanie aparatu cesarstwa. Co prawda przyjmowany na audiencję minister najchętniej mówił nie o własnym urzędzie, ale o nieporządkach panujących w urzędach sąsiednich, ale właśnie dzięki temu pan nasz, rozmawiając z wszystkimi dostojnikami, zyskiwał na koniec pożądany obraz sumaryczny. Zresztą nie miało znaczenia, czy jakiś dostojnik stoi na wysokości zadania, czy nie, tak długo, jak wykazywał niepodważalną lojalność. Dobrotliwy pan obdarzał życzliwością i protekcją ministrów, którzy nie wyróżniali się lotnością i przenikliwością, ponieważ traktował ich jako element stabilizujący życie w cesarstwie, a to wedle następującej zasady: monarcha nasz, jak powszechnie wiadomo, był zawsze orędownikiem reform i rozwoju. Sięgnij, drogi przyjacielu, do jego autobiografii podyktowanej przez cesarza w ostatnich latach życia, a przekonasz się, jak dzielny pan walczył z barbarzyństwem i ciemnotą, która panowała w tym kraju (