B.K-S.:
O dwunastej w południe, jako szatny sądu imperialnego, nakładałem na ramiona osobliwego pana czarną, sięgającą ziemi togę, w której monarcha rozpoczynał trwającą do pierwszej godzinę sądu najwyższego i ostatecznego, który w naszym języku nazywa się – czelot. Pan nasz lubił tę godzinę sprawiedliwości i jeżeli był w stolicy, nigdy nie zaniedbywał sędziowskiego obowiązku, nawet kosztem innych, jakże przecież ważnych, powinności. Zgodnie z tradycją naszych cesarzy miłościwy pan przebywał przez tę godzinę na stojąco, wysłuchując spraw i wydając wyroki. W naszej historii dwór cesarski był wędrownym obozem, który przenosił się z miejsca na miejsce, z prowincji do prowincji, w zależności od doniesień cesarskiego wywiadu, którego zadaniem było ustalić, w jakiej, okolicy zanosiło się na dobre zbiory i gdzie zauważono obfite rozmnożenie bydła. Do takich błogosławionych miejsc przybywała wędrowna stolica cesarstwa i dwór imperialny rozbijał swoje nieprzeliczone namioty. Potem, kiedy owo życiodajne miejsce zostało już ogołocone z ziarna i z mięsa, kierując się ustaleniami wszędobylskiego wywiadu, dwór cesarski zwijał namioty i przenosił się do innej obdarzonej urodzajem prowincji. Właśnie nasza stolica Addis Abeba była ostatnim takim postojem dworu przesławnego cesarza Menelika, który na tym miejscu nakazał budowę miasta oraz pierwszego z trzech zdobiących to miasto pałaców. Jeszcze w okresie wędrownym jeden z namiotów, w kolorze czarnym, był więzieniem, w którym trzymano ludzi, podejrzanych o szczególnie groźne dla istnienia monarchii przewinienia. Wówczas to cesarz, zamknięty w zasłoniętej klatce, ponieważ żaden śmiertelnik nie mógł oglądać najjaśniejszego oblicza, odbywał godzinę sądu przed czarnym namiotem. Natomiast pan nasz występował jako sąd najwyższy w specjalnie do tego celu przeznaczonym budynku, przylegającym do pałacu głównego. Stojąc na podniesieniu dobrotliwy pan wysłuchiwał sprawy tak, jak przedstawiły ją strony, i wydawał wyrok. Było to zgodne z procedurą ustaloną trzy tysiące lat temu przez króla izraelskiego Salomona, którego potomkiem i w linii prostej – jak ustalało to prawo konstytucyjne – był, nasz szczodrobliwy pan. Wyroki, które monarcha ogłaszał na miejscu, były nieodwołalne i ostateczne, a jeśli polegały na karze śmierci – wykonywane natychmiast. Kara ta spadała na głowy spiskowców, którzy bezbożnie i nie lękając się klątwy, chcieli sięgać po władzę. Ale dobrotliwość pańska okazywała swoją życzliwą siłę, jeżeli zdarzył się wypadek, że czy to przez nieuwagę straży, czy też dzięki zdumiewającemu sprytowi – jakiś maluczki przedostał się przed oblicze najwyższego sędziego i błagając o sprawiedliwość, doniósł na gnębiących go notabli. Wówczas czcigodny pan wyrokował skarcenie tych notabli, a następnego dnia, w godzinie kasy. polecał Abie Hannie wypłacić krzywdzonemu hojny datek.
M.:
O godzinie trzynastej dostojny pan opuszczał stary pałac, udając się do pałacu jubileuszowego – swojej rezydencji – na obiad. Cesarzowi towarzyszyli członkowie najwyższej rodziny i zaproszeni na tę okazję dostojnicy. Stary pałac szybko pustoszał, korytarze zalegała cisza, warty zapadały w południową drzemkę.
Idzie, idzie
Wśród ludzi często obserwuje się lęk przed upadkiem. A przecież upadki zdarzają się nawet najlepszym zawodnikom łyżwiarstwa figurowego; spotykamy się z nimi także w życiu codziennym. Upaść bezboleśnie trzeba umieć. Na czym polega bezbolesny upadek? Jest to upadek kierowany, tzn. po znacznym zachwianiu równowagi kierujemy ciało w tę stronę, na której będzie on najmniej złośliwy. Upadając rozluźniamy mięśnie i kulimy się, chowając głowę. Upadek według opisanych wskazówek nie jest groźny. Natomiast unikanie go za wszelką cenę jest często przyczyną upadków bolesnych, wykonywanych w ostatniej chwili, bez przygotowania.
(Z. Osiński, W. Starosta – Łyżwiarstwo szybkie i figurowe)
Za wiele wydaje się praw, za mało daje się przykładów.
(Saint-Just – Wybór pism. Tłum. J. Ziemilski, B. Kulikowski)
Istnieją w państwie osobistości, o których nic więcej nie wiadomo, prócz tego, że nie wolno ich obrażać.
(K. Kraus – Aforyzmy. Tłum. M. Dobrosielski)
Dworacy wszelkich epok odczuwają jedną ogromną potrzebę: mówienia tak, by nie powiedzieć niczego.
(Stendhal – Racine i Szekspir. Tłum. W. Natanson)
A chodząc za marnością, marnymi się stali.
(Jeremiasz 2. 5.)
Choćbyście robili jeszcze coś dobrego, siedzicie tutaj zbyt długo. Powiadam więc odejdźcie, już chcemy was się pozbyć. Na litość boską – wynoście się!
(Cromwell – do członków Parlamentu zwanego Długotrwałym)
F.U-H.:
Tak, to był rok sześćdziesiąty. Straszny rok, przyjacielu. Złośliwy czerw zalągł się w zdrowym i soczystym owocu naszego cesarstwa, a wszystko potoczyło się tak fatalnie i niszczycielsko, że owoc ten, zamiast sokiem, niestety. spłynął krwią. Opuśćmy flagi do połowy masztu i pochylmy głowy. Połóżmy rękę na sercu. Dziś wiemy już, że oglądaliśmy początek końca i że to, co nastąpiło później, było bezwzględnie nieodwracalne. Służyłem wówczas czcigodnemu panu jako urzędnik w ministerstwie ceremoniału, w departamencie orszaków. W ciągu zaledwie pięciu lat mojej pilnej i niczym nie skażonej służby tylu zaznałem utrapień, że doszczętnie osiwiałem! A brało się to stąd, że kiedy pan nasz udawał się z wizytą zagraniczną albo opuszczał Addis Abebę, aby swoją obecnością wyróżnić jakąś prowincję, w pałacu zaczynała się najbardziej zaciekła i bezpardonowa walka o udział w cesarskim orszaku. Walka ta przebiegała zawsze w dwóch rundach, to znaczy – w pierwszej nasi notable i prominenci staczali pojedynki o samą obecność w orszaku, o wpisanie na listę orszakową, a w drugiej – już tylko zwycięzcy eliminacji siłowali się między sobą o zdobycie odpowiednio wysokiego i I, godnego miejsca w świcie. Sama góra orszaku, jego pierwsze szeregi, nie sprawiała nam, urzędnikom, żadnych trudności, gdyż wyboru dokonywał tu wyłącznie dobrotliwy pan, a jego każdorazowe decyzje przekazywał nam adiutant cesarza za pośrednictwem gabinetu mistrza dworskiego ceremoniału. Górę tę tworzyli członkowie rodziny imperialnej i rady koronnej, wyróżnieni, ministrowie, a także ci dygnitarze, których osobliwy pan wolał mieć blisko siebie, jeżeli wcześniej powziął w stosunku do nich podejrzenie, że pod jego nieobecność mogą w stolicy spiskować. Nie mieliśmy również powikłań przy ustalaniu roboczej, usługowej końcówki orszaku, do której wchodzili ludzie ochrony, kucharze, poduszkowi, szatni, woreczkowi, tragarze prezentów, pieskowi, tronowi, lokaje i służki. Ale między górą a końcówką istniało czyste pole, puste miejsce na liście, i te właśnie luźną przestrzeń starali się opanować faworyci i dworzanie. My, orszakowi, żyliśmy jak między młyńskimi kamieniami, czekając tylko, który nas zgniecie. Mieliśmy bowiem wpisywać na listę proponowane nazwiska i przesyłać je wyżej. Na nas więc walił się tłum faworytów i atakował to prośbą, to groźbą, to słyszało się lament, to zaprzysiężenie zemsty, ten wypraszał łaski, inny podtykał pieniądze, jeden obiecywał złote góry, drugi zapowiadał donos. Bez przerwy wydzwaniali protektorzy faworytów, a każdy polecał umieścić swojego wybrańca, a srożył się przy tym, a groził. Ale protektorom trudno dziwić się, gdyż sami robili to pod naciskiem, jako że uparcie cisnęły ich doły, a i oni też cisnęli się między sobą, bo jakaż by to była ujma, gdyby jeden protektor umieścił swojego faworyta, a drugi – nie. Tak, młyńskie kamienie szły w ruch, a nam, orszakowym, bielały skołatane głowy. Każdy z możnych protektorów mógł nas zgnieść na miazgę, a czyż było naszą winą, że nie dało się wsadzić do orszaku całego cesarstwa? A kiedy już wszyscy jakoś się upchnęli i lista nieco utrzęsła się, ugładziła, nowe zaczynało się rozkopywanie i wywracanie, przesuwanie, wyprzedzanie, nowe waśnie i dąsy. Bo ci, co niżej, chcieli wyżej, kto był 43, chciałby 26, kto 78, pożądał 32, kto 57, piął się na 29, kto 67, walił prosto na 34, kto 41, pchał się na 30, kto 26, liczył na 22, kto 54, podgryzał 46, kto 39. po cichu wsuwał się przed 26, kto 63, drapał się na 49 i tak ku górze bez końca. W pałacu wrzenie, zaślepienie, po korytarzach bieganie, koterii naradzanie, bo układa się listę orszaku i dwór cały tylko tym zajęty aż do chwili, kiedy po salonach i biurach rozejdzie się wiadomość, że dostojny pan wysłuchał listy, zalecił nieodwołalne poprawki i następnie przytaknął głową. Teraz niczego nie można już zmienić i każdy wie, jakie przypadło mu miejsce. Łatwo poznać po sposobie chodzenia i mówienia, kto został powołany do orszaku, gdyż zaraz z takiej okazji tworzyła się, choćby krótkotrwała, orszakowa hierarchia, która zaczynała żyć obok hierarchii dojść i hierarchii tytułów, bo pałac nasz tworzył całą wiązkę, cały snop hierarchii i jeżeli ktoś na jednym promieniu opadał, to na innym stał i podnosił się, i w ten sposób każdy znajdował dla siebie satysfakcję i napełniał się dumą. O takim, kogo wpisano na listę, inni mówili z podziwem i zazdrością – patrzcie, ten będzie chodzić w orszaku! A jeżeli wyróżnienie to spotkało go wiele razy, dostojnik ów stawał się czcią otoczonym weteranem orszakowym. Wszelkie zabiegi wokółorszakowe wzmagały się gwałtownie, kiedy pan nasz udawał się z wizytą zagraniczną, z której przywoziło się obfite prezenty i zaszczytne dekoracje, i wtedy właśnie, w końcu roku sześćdziesiątego, cesarz ruszył z wizytą do Brazylii. Na dworze szeptano, że będzie tam dużo ucztowania, nabywania, obławiania, więc taki zaczął się turniej o miejsce w orszaku, taka zapalczywa i brawurowa szermierka, że nikt nie zauważył, iż w samym wnętrzu pałacu zawiązał się straszliwy spisek. Ale czy rzeczywiście nikt, mój przyjacielu? Później okazało się, że Makonen Habte-Wald już wcześniej coś zwąchał. Zwąchał, złapał i doniósł. Była to dziwna postać – nieboszczyk Makonen. Minister, wybraniec mający tyle dojść do monarchy, ile chciał, prawdziwy ulubieniec naszego pana, a jednocześnie dostojnik, który nigdy nie myślał o upychaniu swojego worka. Ale pan nasz, mimo iż nie lubił świętych w swoim otoczeniu, wybaczał mu tę słabość, gdyż wiedział, że dziwaczny ten faworyt nie ma czasu zajmować się kieszenią, ponieważ cały jest pochłonięty jedną myślą – jak najlepiej służyć cesarzowi! Makonen, przyjacielu, był ascetą władzy, ofiarnikiem pałacu. Chodził w starym ubraniu, jeździł starym volkswagenem, mieszkał w starym domu. Dobrotliwy pan lubił całą tę prostą, z nizin społecznych wywodzącą się rodzinę Makonena i jednego z jego braci imieniem Aklilu powołał do godności premiera, a innego, imieniem Akalu, mianował. Sam Makonen też był ministrem przemysłu i handlu, ale urzędem tym zajmował się rzadko i z niechęcią. Cały czas poświęcał rozbudowie swojej prywatnej sieci donosicieli i na to wydawał wszystkie pieniądze, jakie posiadał. Makonen stworzył państwo w państwie, miał swoich ludzi w każdej instytucji, w urzędach, w wojsku i w policji. Nad zbieraniem i porządkowaniem donosów pracował dzień i noc, mało sypiał, miał zniszczoną twarz i wyglądał jak cień. Spalał się w tym działaniu, ale spalał się milczkowato i krecio, bez sceny i fanfaronady, szary, skwaśniały, skryty w półmroku, sam jak półmrok. Najgłębiej starał się przenikać inne, konkurencyjne siatki wywiadowcze węsząc tam sztylet i zdradę i – jak potwierdziło się teraz – węsząc słusznie, a to w myśl zasady naszego pana, że jeśli dobrze się wwąchać, to wszędzie śmierdzi. Tak