T.K-B.:
Drogi przyjacielu, oczywiście, że pamiętam. To przecież było niemal wczoraj. Niemal wczoraj, przed wiekiem. W tym mieście, ale już na innej planecie, która się oddaliła. Jak to się miesza – czasy, miejsca, świat rozsypany na kawałki, nie do zlepienia. Tylko wspomnienie, to jedyne, co ocalało, jedyne, co pozostaje z życia. Dużo czasu spędziłem przy cesarzu, jako urzędnik ministerstwa pióra. Zaczynaliśmy pracę o ósmej, aby wszystko było gotowe na dziewiątą, kiedy przyjedzie monarcha. Pan nasz mieszkał w nowym pałacu naprzeciw Africa Hall, a czynności oficjalne spełniał w pałacu starym, zbudowanym przez cesarza Menelika, a położonym na sąsiednim wzgórzu. Nasz urząd był właśnie w starym pałacu, gdzie mieściła się większość instytucji cesarskich, gdyż Hajle Sellasje chciał mieć wszystko pod ręką. Przyjeżdżał jednym z dwudziestu siedmiu aut, jakie tworzyły jego prywatny park. Lubił samochody, najwyżej cenił sobie rolls-royce'y z powodu ich poważnej i dostojnej linii, ale dla odmiany korzystał też z mercedesów i lincoln-continentalów. Przypomnę, że pan nasz pierwszy sprowadził samochody do Etiopii i zawsze odnosił się życzliwie do entuzjastów postępu technicznego, których, niestety, nasz tradycyjny naród traktował z niechęcią. Przecież cesarz omal nie stracił władzy, a nawet życia, kiedy w latach dwudziestych sprowadził z Europy pierwszy samolot! Prosty aeroplan uznano wówczas za dzieło szatana i po dworach magnackich zawiązywano spiski przeciw tak szalonemu monarsze, niemal kabaliście i czarnoksiężnikowi. Odtąd czcigodny pan musiał ostrożniej dawać upust swoim pionierskim ambicjom, dopóki z powodu niechęci, jaką budzi wszelka nowość w człowieku sędziwym, nie zaniechał tych poczynań prawie zupełnie. Więc o dziesiątej rano przybywał do starego pałacu. Przed bramą oczekiwał go tłum poddanych, który usiłował wręczyć cesarzowi petycje. Była to, teoretycznie biorąc, najprostsza droga poszukiwania w cesarstwie sprawiedliwości i dobroci. Ponieważ naród nasz jest niepiśmienny, a sprawiedliwości poszukuje z reguły biedota, ludzie ci zadłużali się na lata, aby opłacić kancelistę, który spisałby ich żale i prośby. W dodatku powstawał kłopot protokolarny, bo zwyczaj nakazywał maluczkim, aby przed cesarzem klęczeli z twarzą przy ziemi, a jak podać z tej pozycji kopertę do przejeżdżającej limuzyny? Rozwiązywano sprawę w ten sposób, że wóz cesarski zwalniał, za szybą ukazywała się pełna dobroci twarz monarchy, a jadąca w następnym samochodzie ochrona zabierała część kopert z rąk, jakie wyciągało pospólstwo, część, bo tych rąk był las. Jeżeli tłum podczołgiwał się zbyt blisko nadjeżdżających samochodów, gwardia musiała odpychać i przeganiać natrętów, gdyż względy bezpieczeństwa, a także powaga majestatu wymagały, aby przejazd odbywał się płynnie i bez nieplanowej zwłoki. Teraz wozy wjeżdżały biegnącą pod górę aleją i zatrzymywały się na dziedzińcu pałacowym. Tu także oczekiwał cesarza tłum, ale zupełnie inny niż owa hołota przed bramą, rozpędzana z furią przez doborowych gwardzistów z Imperial Body Guard. Ten tłum witający monarchę na dziedzińcu tworzyli ludzie z cesarskiego otoczenia. Wszyscy zbieraliśmy się tu wcześniej, żeby nie spóźnić się na przyjazd cesarza, bo ta chwila miała dla nas szczególne znaczenie. Każdy chciał się koniecznie pokazać, bo miał nadzieję, że będzie zauważony przez cesarza. Nie, nie marzyło się nawet jakieś specjalne zauważenie: czcigodny pan zauważył, podchodzi i wszczyna rozmowę. Nie, nie aż takie! Powiem otwarcie – pragnęło się bodaj minimalnego zauważenia, po prostu najmniejszego, najzupełniej byle jakiego, wręcz podrzędnego, zdawkowego, nie nakładającego na cesarza żadnych zobowiązań, przelotnego jak ułamek sekundy, a jednak takiego, aby potem odczuło się wstrząs wewnętrzny i opanowała nas triumfalna myśclass="underline" zostałem zauważony! Jakiej to potem dodawało siły! Jakie stwarzało nieograniczone możliwości! Bo załóżmy, oko dostojnego pana prześliznęło się po twarzy, tylko prześliznęło! Właściwie można by powiedzieć, że nic nie było, ale z drugiej strony jakże nie było, kiedy się prześliznęło! Czujemy zaraz, jak temperatura twarzy podnosi się, krew idzie do głowy, a serce uderza mocniej. Są to najlepsze dowody, że dotknęło nas oko protektora, ale co tam, te dowody nie mają w tej chwili znaczenia. Ważniejszy jest proces, jaki mógł się dokonać w pamięci naszego pana. Otóż wiadomo było, że pan dzięki temu, iż nie korzystał z umiejętności czytania ani pisania, miał fenomenalnie rozwiniętą pamięć wzrokową. I na tym darze natury mógł budować nadzieje właściciel twarzy, po której przemknęła źrenica cesarska. Bo już liczył, że jakiś ulotny ślad, choćby tylko nieostry cień odcisnął się w pańskiej pamięci.
Teraz trzeba było z wytrwałością i determinacją tak manewrować w tłumie, tak się prześlizgiwać i przeciskać, tak dobijać i dopychać, aby coraz to podsuwać swoją twarz manewrując nią i manipulując w ten sposób, żeby spojrzenie cesarskie, nawet mimowolnie i bezwiednie, notowało, notowało i notowało. Następnie czekało się, że przyjdzie taki moment, kiedy cesarz pomyśli: zaraz, zaraz, twarz znana, a nazwiska nie znam. I, powiedzmy, spyta o nazwisko. Tylko o nazwisko, ale to wystarczy! Teraz twarz i nazwisko połączą się i powstanie osoba, gotowy kandydat do nominacji. Bo sama twarz – to anonim, samo nazwisko – to abstrakcja, a tu należy zmaterializować się i ukonkretnić, przybrać kształt, formę, zdobyć odrębność. O, był to los najbardziej wyczekiwany, ale też jakże trudny do spełnienia. Bo na tym dziedzińcu, gdzie otoczenie witało cesarza, chętnych do podsuwania twarzy były dziesiątki i nie przesadzę – setki, twarz ocierała się o twarz, wyższe tłamsiły niższe, ciemniejsze przyciemniały jaśniejsze, twarz gardziła twarzą, starsze wysuwały się przed młodsze, słabsze ulegały silniejszym, twarz nienawidziła twarzy, pospolite zderzały się ze szlachetnymi, zaborcze z wątłymi, twarz miażdżyła twarz, ale nawet te poniższe odepchnięte, trzeciorzędne i pokonane, nawet one, w pewnym oddaleniu co prawda, narzuconym przez prawo hierarchii, ale przesuwały się do przodu, wychylając się to tu, to tam spoza twarzy pierwszorzędnych i utytułowanych bodaj skrawkiem tylko, uchem lub kawałkiem skroni, policzkiem lub szczęką, byle bliżej cesarskiej źrenicy! Gdyby dobrotliwy pan chciał ogarnąć spojrzeniem całą scenę, jaka otwierała się przed nim po wyjściu z samochodu, dostrzegłby, że nie tylko toczy się ku niemu pokorna i zarazem rozgorączkowana magma stugębna, ale że poza tą grupą centralną i wysoce utytułowaną, na prawo i na lewo, przed nim i za nim, dalej i zupełnie daleko, w drzwiach, w oknach, pod drzwiami i na ścieżkach całe rzesze lokajów, służby kuchennej, sprzątaczy, ogrodników i policjantów również podsuwają mu swoje twarze do zauważenia. I pan nasz na to wszystko patrzy. Czy pan dziwi się? Wątpię. Pan kiedyś też był częścią stugębnej magmy. Czy nie musiał podsuwać twarzy, aby ledwie w wieku dwudziestu czterech lat zostać następcą tronu? A konkurencję miał piekielną! Cały zastęp wytrawnych notabli zabiegał o koronę. Ale oni spieszyli się, jeden przed drugim, skakali sobie do gardeł rozdygotani, niecierpliwi, żeby już, już tron! Najosobliwszy pan umiał czekać. A to jest zdolność arcyważna. Bez tej umiejętności czekania, cierpliwej, a nawet pokornej zgody na to, że szansa może pojawić się dopiero po latach, nie ma polityka. Dostojny pan czekał dziesięć lat, aby zdobyć następstwo tronu, a potem czternaście lat, aby zostać cesarzem. W sumie – blisko ćwierć wieku ostrożnych, ale energicznych zabiegów o koronę. Mówię – ostrożnych, gdyż pana cechowała skrytość, dyskrecja i milczenie. Znał pałac, wiedział, że każda ściana ma uszy, że spoza kotar wyłaniają się uważnie obserwujące go spojrzenia. Więc musiał być przebiegły i chytry. Przede wszystkim nie wolno było przedwcześnie odsłonić się, okazać pazernej pożądliwości władzy, bo to natychmiast jednoczy konkurentów i podrywa ich do walki. Uderzą i zniszczą tego, który wysunął się do przodu. Nie, latami trzeba iść w szeregu bacząc, aby nikt nie wysforował się, i czujnie wyczekiwać momentu. W roku trzydziestym ta gra przyniosła panu koronę, którą zachował przez następne czterdzieści cztery lata.