Выбрать главу

Kiedy pokazałem koledze to, co piszę o Hajle Sellasje – a raczej rzecz o dworze cesarskim i jego upadku opowiedziane przez tych, którzy zaludniali salony, urzędy i korytarze pałacu – ten zapytał, czy odwiedzałem sam ukrywających się ludzi. Sam? To nie byłoby możliwe! Biały człowiek, obcokrajowiec – nikt z nich nie wpuściłby mnie za próg bez mocnych rekomendacji. A już w żadnym wypadku nikt nie chciałby się zwierzać (w ogóle Etiopczyków trudno nakłonić do zwierzeń, potrafią milczeć jak Chińczycy). Skąd wiedziałbym, gdzie ich szukać, gdzie są, kim byli, co mogli powiedzieć?

Nie, nie byłem sam, miałem przewodnika.

Teraz, kiedy już nie żyje, mogę powiedzieć, jak się nazywał: Teferra Gebrewold. Przyjechałem do Addis Abeby w połowie maja 1963. Za kilka dni mieli się tu zebrać prezydenci niepodległej Afryki i cesarz przygotowywał miasto do tego spotkania. Addis Abeba była wtedy dużą, kilkusettysięczną wsią położoną na wzgórzach, wśród gajów eukaliptusowych. Na trawnikach przy głównej ulicy Churchill Road pasły się stada krów i kóz, a samochody musiały przystawać, kiedy koczownicy przeganiali przez jezdnię gromady spłoszonych wielbłądów. Padał deszcz i w bocznych uliczkach wozy buksowały w kleistym, brunatnym błocie, grzęznąc coraz bardziej i tworząc w końcu kolumny zatopionych, unieruchomionych aut.

Cesarz rozumiał, że stolica Afryki musi wyglądać znacznie okazalej, i polecił wybudować kilka nowoczesnych gmachów oraz uporządkować najważniejsze ulice. Niestety, budowy wlokły się w nieskończoność i kiedy oglądałem stojące w różnych punktach miasta rusztowania i pracujących tam ludzi, przypomniała mi się scena, którą opisał Evelyn Waugh, kiedy w roku 1930 przyjechał do Addis Abeby obejrzeć koronację cesarza:

„Wydawało się, że dopiero teraz przystąpiono do budowy miasta. Na każdym rogu stały na pół ukończone budynki. Niektóre już porzucono, przy innych pracowały gromady oberwanych tubylców. Pewnego popołudnia widziałem dwudziestu lub trzydziestu takich ludzi, którzy pod kierunkiem majstra Ormianina usuwali stosy gruzu i kamieni zalegające dziedziniec przed głównym wjazdem do pałacu. Praca polegała na tym, że musieli oni napełnić gruzem drewniane nosiłki i następnie opróżnić je na usypisku znajdującym się pięćdziesiąt jardów dalej. Majster krążył między ludźmi trzymając w rękach długi kij. Jeżeli musiał na chwilę odejść, wszystko natychmiast ustawało. Nie oznaczało to, że ludzie zaczynali siadać, rozmawiać, rozkładać się na ziemi, nie, oni po prostu zamierali w tym miejscu, w którym znajdowali się, nieruchomieli jak krowy na pastwisku, czasem zapadali w letarg trzymając w rękach jedną cegłę. Wreszcie zjawiał się majster i wówczas znowu zaczynali poruszać się, ale bardzo ospale, jak postacie na zwolnionym filmie. Kiedy tłukł ich kijem, nie wzywali pomocy, nie protestowali, tylko nieco przyspieszali swoje ruchy. Ciosy ustawały i wtedy wracali do powolnego tempa, a gdy majster ponownie odchodził, natychmiast nieruchomieli i zamierali”.

Tym razem wielki ruch panował przy głównych ulicach. Skrajem ulic toczyły się gigantyczne spychacze burząc najbliżej stojące lepianki, już opustoszałe, bo poprzedniego dnia policja wypędziła ich mieszkańców z miasta. Następnie brygady murarzy budowały wysoki mur, aby zasłonić nim pozostałe lepianki. Inne brygady pomalowały mur w narodowe wzory. Miasto pachniało świeżym betonem i farbą, stygnącym asfaltem i wonią palmowych liści, którymi ozdobiono bramy powitalne.

Z okazji spotkania prezydentów cesarz wydał imponujące przyjęcie. Na to przyjęcie specjalne samoloty przywiozły z Europy wina i kawiory. Za sumę 25 tysięcy dolarów sprowadzono z Hollywood Miriam Makebę, aby na zakończenie uczty odśpiewała przywódcom pieśni plemienia Zulu. Zaproszono ponad trzy tysiące osób podzielonych hierarchicznie na kilka kategorii wyższych i niższych, każdej kategorii odpowiadał inny kolor zaproszenia i przydzielone było inne menu.

Przyjęcie odbywało się w starym pałacu cesarza. Goście szli wśród długich szpalerów gwardii cesarskiej uzbrojonej w szable i halabardy. Oświetleni reflektorami trębacze grali na szczytach wież hejnał cesarski. Na krużgankach trupy teatralne odgrywały historyczne sceny z życia zmarłych cesarzy. Z balkonów dziewczęta w strojach ludowych obsypywały gości kwiatami. Niebo wybuchało pióropuszami sztucznych ogni.

Kiedy już na Wielkiej Sali goście zasiedli za stołami, zagrały fanfary i wszedł cesarz mając po prawej ręce Nasera. Tworzyli niezwykłą parę: Naser wysoki, masywny, władczy mężczyzna, z głową wysuniętą do przodu, z uśmiechem osadzonym na szerokich szczękach i obok drobna, nawet wątła i już latami rozchwiana postać Hajle Sellasjego, jego szczupła, wyrazista twarz, duże, połyskujące, przenikliwe oczy. Za nimi wkroczyli parami pozostali przywódcy. Sala powstała, wszyscy bili brawo. Rozległy się owacje na cześć jedności i cesarza. Potem zaczęła się właściwa uczta. Jeden ciemnoskóry kelner przypadał na czterech gości (kelnerom z przejęcia i zdenerwowania wszystko leciało z rąk). Zastawa była srebrna, w dawnym stylu hararskim, na tych stołach leżało kilka ton kosztownych, antycznych sreber. Niektórzy chowali sztućce po kieszeniach, ten brał łyżkę, inny – widelec.

Spiętrzone góry mięsa i owoców, ryb i serów wznosiły się na stołach. wielokondygnacyjne torty ociekały słodkim i barwnym lukrem. Wytworne wina rozsiewały kolorowy blask, orzeźwiający zapach. Muzyka grała, a strojni trefnisie fikali kozły ku radości rozbawionych biesiadników. Czas mijał wśród rozmów, śmiechu i konsumpcji.

Fajnie było.

W czasie tej imprezy musiałem poszukać spokojnego miejsca, a nie wiedziałem, gdzie ono jest. Wyszedłem z Wielkiej Sali bocznymi drzwiami na dwór. była ciemna noc, siąpił drobny deszcz, majowy, ale chłodny. Od tych drzwi zaczynał się łagodny stok, a kilkadziesiąt metrów niżej stał źle oświetlony barak, bez ścian. Od bocznych drzwi, którymi wyszedłem, aż do baraku stali rzędem kelnerzy i podawali sobie półmiski z odpadkami z biesiadnego stołu. Na tych półmiskach płynął w stronę baraku strumień kości, ogryzków, roztaplanych sałatek, rybich łbów i mięsnych ochłapów. Poszedłem w stronę baraku ślizgając się w błocie i w resztkach porozrzucanego jedzenia.

Przy samym baraku zauważyłem, że ciemność, która jest za nim, porusza się, że coś w tej ciemności przesuwa się, mruczy i chlupoce, wzdycha i mlaszcze. Zaszedłem na tył baraku. W gęstwinie nocy, w błocie i w deszczu stał zbity tłum bosonogich żebraków. Pracujący w baraku pomywacze rzucali im resztki z półmisków. Patrzyłem na tłum, który jadł ogryzki, kości i rybie łby pracowicie i ze skupieniem. W biesiadowaniu tym była uważna, skrupulatna koncentracja, nieco gwałtowna i zapominająca się biologia, głód zaspokajany w napięciu, w natężeniu, w ekstazie.