Kelnerzy czasem mieli przestoje, potok półmisków ustawał i tłum na chwilę odprężał się, rozluźniał mięśnie, jakby dowódca dał komendę na spocznij. Ludzie ocierali mokre twarz‚ i oporządzali zbrylone od deszczu i brudu łachmany. Ale strumień półmisków zaczynał znowu płynąć – bo tam na górze też trwało wielkie żarcie, mlaskanie i siorbanie – i tłum od nowa podejmował błogosławiony i gorliwy trud spożywania.
Zmokłem, więc wróciłem na Wielką Salę, na cesarskie przyjęcie. Popatrzyłem na srebro i złoto, na aksamit i purpurę, na prezydenta Kasavubu, na mojego sąsiada niejakiego Aye Mamlaye, odetchnąłem zapachem kadzideł i róż, wysłuchałem sugestywnej piosenki plemienia Zulu śpiewanej przez Miriam Makebę, pokłoniłem się cesarzowi (był to zasadniczy wymóg protokołu) i poszedłem do domu.
Po wyjeździe prezydentów (a wyjazd ten odbywał się w pośpiechu, gdyż dłuższe przebywanie za granicą kończyło się niekiedy utratą fotela) cesarz zaprosił nas – to znaczy grupę korespondentów zagranicznych przebywających tu z okazji pierwszej konferencji szefów państw Afryki – na śniadanie. Wiadomość i zaproszenia przywiózł nam do Africa Hall, gdzie spędzaliśmy dnie i noce w beznadziejnym i szarpiącym nerwy oczekiwaniu na łączność z naszymi stolicami, miejscowy opiekun, naczelnik z ministerstwa informacji – właśnie Teferra Gebrewold, wysoki, postawny Amhara, zwykle milczący i zamknięty. Ale tym razem był poruszony, przejęty. Zwracało uwagę, że ilekroć wymieniał nazwisko Hajle Sellasje, skłaniał uroczyście głowę. – To wspaniale! – zawołał Greko-Turko-Cypro-Maltańczyk Ivo Svarzini pracujący oficjalnie dla nie istniejącej agencji MIB, a faktycznie dla wywiadu włoskiego koncernu naftowego ENI – będziemy mogli poskarżyć się facetowi, jak zorganizowali nam tutaj łączność. – Muszę dodać, że środowisko takich korespondentów penetrujących najdalsze zakamarki świata składa się z ludzi cynicznych i twardych, którzy wszystko widzieli, wszystko przeżyli, którzy, żeby wykonywać swój zawód, muszą ciągle walczyć z tysiącem przeszkód, o jakich większość ludzi ma blade pojęcie, i dlatego niczym nie potrafią przejąć się ani wzruszyć, a doprowadzeni do wyczerpania i wściekli, rzeczywiście gotowi są naskarżyć cesarzowi na podłe warunki pracy i naprawdę marną pomoc miejscowych władz. Ale nawet tacy ludzie muszą od czasu do czasu zastanowić się nad swoim postępowaniem. I właśnie taki moment nastąpił teraz, kiedy po słowach Svarzżniego zauważyliśmy, że Teferra zbladł, pochylił się i zaczął nerwowo i nieskładnie coś mówić, z czego – w końcu – dało się zrozumieć, że jeżeli złożymy donos, cesarz każe mu ściąć głowę. Powtarzał to i powtarzał. W naszej grupie nastąpił podział. Agitowałem za tym, żeby dać spokój i nie brać człowieka na swoje sumienie. Większość była tego samego zdania i ostatecznie postanowiliśmy, że w rozmowie z cesarzem ominiemy ten temat. Teferra przysłuchiwał się dyskusji i jej wynik powinien go cieszyć, ale jak każdy Amhara i on był z natury nieufny i podejrzliwy – a cechy te objawiały się szczególnie w stosunku do cudzoziemców – więc odszedł od nas zgnębiony i załamany. I oto następnego dnia wychodzimy od cesarza obdarowani srebrnymi medalionami z jego herbem. Mistrz ceremonii prowadzi nas przez długi korytarz do drzwi frontowych. Pod ścianą stoi Teferra w takiej pozycji, w jakiej oskarżony przyjmuje ciężki wyrok sądu, ma pot na zapadłej twarzy. – Teferra! – woła rozbawiony Svarzini – bardzo cię chwaliliśmy. (Co jest prawdą.) Dostaniesz awans! – I klepie go w roztrzęsione ramiona.
Potem, dopóki żył, odwiedzałem go przy każdej bytności w Addis Abebie. Jeszcze po usunięciu cesarza działał przez jakiś czas, bo – szczęśliwie dla niego – został wyrzucony z pałacu w ostatnich miesiącach panowania Hajle Sellasjego. Ale znał wszystkich ludzi z otoczenia cesarza, a z niektórymi był spokrewniony. Jak to Amharowie, którzy cenią sobie rycerskość, umiał okazać wdzięczność i na wszystkie sposoby starał się odpłacić za to, że wówczas uratowaliśmy mu głowę. Wkrótce po detronizacji spotkałem się z Teferrą w hotelu „Ras”, w moim pokoju. Miasto przeżywało euforię pierwszych miesięcy rewolucji. Ulicami przeciągały hałaśliwe manifestacje, jedni popierali rząd wojskowy, drudzy domagali się jego ustąpienia, szły pochody żądające reformy i takie, które chciały oddać starą ekipę pod sąd, i takie, które wzywały do rozdania ubogim majątku cesarza, już od rana ulice zapełniały się rozgorączkowanym tłumem, wybuchały potyczki, konflikty, fruwały kamienie. Wtedy, w pokoju, powiedziałem mu, że chciałbym odnaleźć ludzi cesarza. Teferra był zdziwiony, ale zgodził się wziąć to na siebie. Zaczęły się nasze podejrzane wyprawy. Byliśmy parą kolekcjonerów pragnących odzyskać skazane na zniszczenie obrazy, aby zrobić z nich wystawę dawnej sztuki władania.
Mniej więcej w tym czasie wybuchło szaleństwo fetaszy, które później urosło do rozmiarów nie spotykanych na świecie, a jego ofiarą staliśmy się my wszyscy – żywi ludzie, niezależnie od koloru skóry, wieku, płci i stanu. Fetasza to amharskie słowo, które oznacza rewizję. Nagle wszyscy zaczęli rewidować się nawzajem. Od świtu do nocy, nawet przez całą dobę, wszędzie, bez wytchnienia. Rewolucja podzieliła ludzi na obozy i zaczęła się walka. nie było barykad ani okopów, ani innych wyraźnych linii podziału i dlatego każdy napotkany człowiek mógł być wrogiem. Tę atmosferę ogólnego zagrożenia wzmagała jeszcze chorobliwa podejrzliwość, jaką żywi każdy Amhara wobec drugiego człowieka (również wobec drugiego Amhary), któremu nigdy nie wolno ufać, wierzyć na słowo, liczyć na niego, bo intencje ludzi są złe i przewrotne, ludzie to spiskowcy. Filozofia Amharów jest pesymistyczna, smutna, dlatego ich spojrzenia są smutne, a przy tym czujne i wypatrujące, twarze mają poważne, rysy napięte, rzadko zdobywają się na uśmiech.
Wszyscy mają broń, kochają się w broni. Bogaci mieli na dworach całe arsenały i własne, prywatne armie. W mieszkaniach oficerów też można zobaczyć arsenały: karabiny maszynowe, kolekcje pistoletów, skrzynki granatów. Jeszcze kilka lat temu rewolwery kupowało się w sklepach jak wszelki inny towar – wystarczyło zapłacić, nikt o nic nie pytał. Broń plebsu jest gorsza i często bardzo stara – różne skałkówki, odtylcówki, flinty, strzelby, całe muzeum noszone na plecach. Większość tych antyków nie nadaje się do użytku, bo nikt już nie wyrabia do nich amunicji. Dlatego na giełdzie nabój jest czasem droższy niż karabin, naboje są na rynku najcenniejszą walutą, bardziej poszukiwaną niż dolary. Bo co dolar? – dolar to papier, a nabój może uratować życie. Dzięki nabojom nasza broń odzyskuje sens, a my nabieramy znaczenia.
Życie człowieka – jaką ma wartość? Drugi człowiek istnieje o tyle, o ile stawia opór na naszej drodze. Życie niewiele znaczy, choć lepiej odebrać je wrogowi, nim on zdąży wymierzyć nam cios. Każdej nocy strzelanina (a także i w ciągu dnia), potem na ulicy leżą zabici. – Negusie – mówię do naszego kierowcy – za dużo strzelają. To nie jest dobre. Ale on milczy, nic nie odpowiada, nie wiem, co myśli. Są wyćwiczeni w tym, żeby z byle powodu wyciągnąć pistolet i strzelić.
Zabić.
A może dałoby się inaczej, może dałoby się bez tego? Ale oni w ten sposób nie myślą, ich myśl nie idzie w kierunku życia, tylko śmierci. Najpierw spokojnie rozmawiają, potem zaczyna się spór, kłótnia, a w końcu słychać strzały. Skąd tyle zacietrzewienia, agresji, nienawiści? A wszystko bez refleksji, bez chwili zastanowienia, bez hamulców, głową w przepaść.