Выбрать главу

Więc żeby opanować sytuację i rozbroić opozycję, władze zarządziły powszechną fetaszę. Jesteśmy nieustannie, bez przerwy rewidowani. Na ulicy, w samochodzie, przed domem (i w domu), przed sklepem, przed pocztą, przed wejściem do biura, do redakcji, do kościoła, do kina. Przed bankiem, przed restauracją, na rynku, w parku. Każdy może nas zrewidować, bo nie wiemy, kto ma do tego prawo, a kto nie, i lepiej nie pytać, bo to pogarsza sprawę, lepiej poddać się. Ciągle ktoś nas rewiduje, jacyś faceci oberwani, z kijami, nic nie mówią, tylko zatrzymują nas i rozciągają ręce pokazując, że my też mamy rozciągać ręce – to znaczy przyjąć pozycję do rewizji, i wtedy zaczynają wyjmować wszystko z teczki, z kieszeni, oglądać, dziwić się, marszczyć czoła, kiwać głowami, naradzać się, potem obmacując nam plecy, brzuchy, nogi, buty, no i co? i nic – możemy iść dalej, do następnego rozłożenia ramion, do następnej fetaszy. Tyle że ta następna może być już kilka kroków dalej i wtedy zaczyna się wszystko od początku, bo fetasze nie sumują się w jedno generalne raz-na-zawsze oczyszczenie, uniewinnienie, rozgrzeszenie, tylko musimy każdorazowo, co parę metrów, co kilka minut, od nowa i od nowa oczyszczać się, uniewinniać, dostawać rozgrzeszenie. Najbardziej męczące są fetasze na drogach, kiedy jedziemy autobusem. Dziesiątki zatrzymań, wszyscy wysiadają, cały bagaż otwierany, rozpruwany, wywracany, rozkładany, rozkręcany, przegrzebany. My obszukani, obmacani, obłapani, wygnieceni. Potem w autobusie ugniatanie bagażu, który spęczniał jak ciasto w dzieży, a przy kolejnej fetaszy wywalanie wszystkiego, wykopywanie nogami na drogę ciuchów, koszyków, pomidorów, garnków (wygląda to jak spontanicznie i chaotycznie rozłożony bazar przydrożny) i szukanie, i tłumaczenie, i szperanie. Fetasze tak obrzydzają jazdę, że w połowie trasy chcielibyśmy wrócić, ale jak wrócić, zostać w szczerym polu, w niebotycznych górach, wydać się na łup rozbójnikom? Czasem fetasze obejmują całe dzielnice i wtedy jest to poważna sprawa. Takie fetasze robi wojsko, które szuka składów broni, tajnych drukarń i anarchistów. W czasie tej operacji słychać strzały, a potem widać zabitych. Jeżeli ktoś nieuważny – i choćby najbardziej niewinny – natrafi na taką akcję, przeżyje ciężkie chwile. Idzie się wtedy wolno, z rękami podniesionymi do góry, od jednej lufy do drugiej, czekając na wyrok. Ale najczęściej mamy.do czynienia z fetaszą amatorską, z którą można się obyć i oswoić. wielu ludzi na swoją rękę robi innym fetasze, to jest obłapiankę-obmacywankę, są to mianowicie fetaszyści-samotnicy, którzy działają w pojedynkę, poza ogólnym planem zorganizowanej fetaszy. Idziemy ulicą i nagle zatrzymuje nas jakiś nieznany człowiek i rozciąga ręce. nie ma rady – musimy też rozciągnąć ręce – to znaczy przyjąć pozycję do rewizji. Wtedy on nas obmaca, obskubie, obściska, a potem skinie głową, że jesteśmy wolni. Widać przez chwilę podejrzewał w nas wroga, a teraz wyzbył się podejrzenia i mamy spokój. Możemy iść dalej, zapominając o tym banalnym zajściu. W moim hotelu jeden z wartowników bardzo lubił mnie rewidować. Czasem spiesząc się wbiegałem szybko do hallu i gnałem na piętro do pokoju, wtedy on pędził za mną i nim zdążyłem przekręcić klucz w drzwiach, wciskał się do środka i tam robił mi fetaszę. Miałem sny fetaszowe. Obłaziło mnie mrowie rąk ciemnych, brudnych, łapczywych, pełzających, tańczących, gmerających, które gniotły, skubały, łaskotały, za gardło chwytały, aż budziłem się mokry od potu i nie mogłem zasnąć do rana.

Ale mimo tych przeciwności, nadal chodziłem do domów, które otwierał mi Teferra, i słuchałem głosów o cesarzu dobiegających już jakby z innego świata.

A.M-M.:

Jako lokaj trzech drzwi byłem najważniejszym z lokajów przydzielonych do Sali Audiencji. Sala ta miała trzy pary drzwi, więc było trzech lokajów otwierająco-zamykających, ale ja miałem pozycję pierwszą, gdyż przez moje drzwi przechodził cesarz. Kiedy najosobliwszy pan opuszczał Salę, otwierałem drzwi. Moja umiejętność polegała na tym, żeby otworzyć drzwi w odpowiedniej chwili, żeby utrafić w moment. Gdybym otworzył drzwi za wcześnie, mogłoby to wywołać karygodne wrażenie, że wypraszam cesarza z Sali. Gdybym znowu otworzył zbyt późno, najosobliwszy pan musiałby zwolnić kroku, a może nawet zatrzymać się, co byłoby ujmą dla godności pańskiej, która wymaga, aby poruszanie się pierwszej osoby było bezkolizyjne i nie napotykało na żadną przeszkodę.

G.S-D.:

Czas między dziewiątą a dziesiątą rano pan nasz spędzał w Sali Audiencji rozdzielając nominacje i dlatego pora ta nazywała się godziną nominacji. Cesarz wchodził do Sali, w której oczekiwał go już ustawiony i pokornie kłaniający się szereg dygnitarzy wyznaczonych do nominacji. Pan nasz zasiadał na tronie i kiedy już usiadł, podsuwałem mu poduszkę pod nogi. Ta czynność musiała być wykonana błyskawicznie, aby nie powstał moment, w którym nogi dostojnego monarchy zawisłyby w powietrzu. Wszyscy wiemy, że pan nasz był niskiej postury, a jednocześnie sprawowane stanowisko wymagało, aby zachował wobec podwładnych wyższość również w sensie ściśle fizycznym, i dlatego trony pańskie miały wysokie nogi i wysoko zawieszone siedzenia, zwłaszcza te, które zostały w spadku po cesarzu Meneliku będącym mężczyzną nadzwyczajnego wzrostu. Powstawała więc sprzeczność między konieczną wysokością tronu a figurą czcigodnego pana, sprzeczność najbardziej drażliwa i kłopotliwa właśnie w okolicy nóg, gdyż nie można było pomyśleć, aby zachowała odpowiednią dostojność osoba, której nogi dyndają w powietrzu jak małemu dziecku! Właśnie poduszka rozwiązywała ten delikatny, a jakże ważny problem. Byłem poduszkowym przezacnego pana przez dwadzieścia sześć lat. Towarzyszyłem cesarzowi w podróżach po świecie i właściwie – powiem to z dumą – pan nasz nie mógł się nigdzie ruszyć beze mnie, gdyż jego godność wymagała, aby stale zasiadał na tronie, a na tronie nie mógł zasiadać bez poduszki, a poduszkowym byłem ja. Miałem opanowany w tym względzie specjalny protokół, a nawet posiadałem niesłychanie pożyteczną wiedzę na temat wysokości poszczególnych egzemplarzy tronu, która pozwala, mi szybko i trafnie dobierać poduszki odpowiedniego rozmiaru, tak aby nie doszło do gorszącego niedopasowania: między poduszką a butami cesarza jest jednak szpara! W moim magazynie miałem pięćdziesiąt dwie poduszki różnego formatu, grubości, materii i koloru. Sam doglądałem warunków, w jakich były przechowywane, aby nie zalęgły się tam pchły – uciążliwa plaga naszego kraju – gdyż konsekwencje takiego niedbalstwa mogłyby skończyć się przykrym skandalem.

T.L.:

My dear brother, godzina nominacji wprawiała w drżenie cały pałac! Dla jednych było to drżenie radości i głęboko zmysłowej rozkoszy, dla drugich, cóż, drżenie strachu i katastrofy, albowiem w owej godzinie czcigodny pan nie tylko nagradzał, obdzielał i nominował, ale także karcił, usuwał i degradował. Źle mówię! W rzeczywistości nie było podziału na uradowanych i wystraszonych; radość i strach jednocześnie wypełniały serca każdego wezwanego do Sali Audiencji, ponieważ nie wiedział on, co go mianowicie czeka. Na tym polegała najgłębsza mądrość naszego pana, że nikt nie znał swojego dnia, swojego przeznaczenia. Ta niepewność i niejasność intencji monarchy sprawiały, że pałac bez przerwy plotkował i gubił się w domysłach. Pałac dzielił się na frakcje i koterie, które toczyły ze sobą nieubłagane wojny osłabiając i niszcząc się nawzajem. I o to właśnie naszemu dostojnemu panu chodziło. O tę zapewniającą mu święty spokój równowagę. Jeżeli jakaś koteria brała górę, pan wkrótce obdarzał łaską koterię przeciwną i znowu przywracał paraliżujący uzurpatorów stan równowagi. Pan nasz naciskał klawisze – raz biały, raz czarny – i wydobywał z fortepianu harmonijną i kojącą jego ucho melodię. A wszyscy poddawali się temu naciskaniu, bo jedyną racją ich istnienia była aprobata cesarska i gdyby cesarz ją cofnął, jeszcze tego samego dnia zniknęliby z pałacu bez śladu. Tak, oni nie byli kimś sami z siebie. Byli widoczni dla ludu tylko tak długo, dopóki oświetlał ich blask monarszej korony. Hajle Sellasje był konstytucyjnym wybrańcem Boga i z tej wyniosłości nie mógł łączyć się z żadną frakcją, choć wysługiwał się to jedną, to drugą bardziej niż innymi, ale jeśli jedna z popieranych koterii zapędziła się w swojej nadgorliwości, wówczas cesarz karcił ją, a mógł nawet formalnie potępić. Dotyczyło to zwłaszcza frakcji ostrych, które pan nasz wyznaczał do zaprowadzenia porządku. Bowiem mowy cesarza były łagodne, dobrotliwe i pocieszające lud, który nie słyszał nigdy, żeby usta pana miotały gniewne słowa. A przecież dobrotliwością nie sposób rządzić cesarstwem, ktoś musi poskramiać opozycję i dbać o nadrzędny interes cesarza, pałacu i państwa. To właśnie robiły koterie ostrych, nie rozumiejąc jednak subtelnych intencji cesarza, grzęzły w błędach, a ściślej – w błędzie przerysowania. Chcąc zyskać uznanie pana, gorliwie chciały wprowadzić porządek absolutny, tymczasem dostojnemu panu chodziło o porządek zasadniczy, to znaczy – porządek, ale jednak z pewnym marginesem nieporządku, na którym mogłaby się manifestować monarsza łagodność i wyrozumiałość. Dlatego też, kiedy koteria ostrych zaczęła wkraczać już na ten margines, napotykała karcące spojrzenie władcy. W pałacu były trzy frakcje zasadnicze – arystokratów, biurokratów i tak zwanych ludzi osobistych. Frakcja arystokratów, skrajnie konserwatywna i składająca się z wielkich posiadaczy ziemskich, grupowała się głównie w Radzie koronnej, a jej przywódcą był rozstrzelany już książę Kassa. Frakcja biurokratów, najbardziej skłonna do zmian i najbardziej oświecona, bo część jej przedstawicieli miała wyższe wykształcenie, zapełniała ministerstwa i urzędy imperialne. Wreszcie frakcja ludzi osobistych była osobliwością naszej władzy powołaną do życia przez samego cesarza. Dostojny pan, zwolennik silnego państwa i władzy centralnej, musiał toczyć przebiegłą i zręczną walkę z koterią arystokratów, która chciała rządzić prowincjami i mieć słabego, powolnego cesarza. Ale nie mógł walczyć z arystokracją jej własnymi rękoma i dlatego stale powoływał do. swojego otoczenia jako osobistych nominantów i wybrańców ludzi z ludu, młodych i bystrych, ale najniżej urodzonych, ot, kogoś z najbardziej podrzędnego plebsu, często na chybił-trafił wybranego z motłochu gromadzącego się wówczas, kiedy pan nasz spotykał się z ludem. Ci osobiści ludzie cesarza, wyciągnięci wprost z naszej rozpaczliwej i nędznej prowincji na salony najwyższego dworu i tu spotykając się z naturalną nienawiścią i wrogością zasiedziałych arystokratów, a szybko zakosztowawszy smaku pałacowych splendorów i jawnego uroku władzy, z nieopisaną wprost żarliwością i nawet namiętnością służyli cesarzowi, wiedząc, że przebywają tu i sprawują niejednokrotnie najwyższe godności w państwie tylko i wyłącznie z woli dostojnego pana. Im to właśnie cesarz powierzał stanowiska wymagające największego zaufania. Ministerstwo pióra, cesarska policja polityczna, zarząd pałacu były obsadzone tymi ludźmi. Oni wykrywali wszystkie spiski i knowania, tępili zarozumiałą i złośliwą opozycję. Zważ, panie dziennikarzu, że cesarz nie tylko sam decydował o wszelkich nominacjach, ale dawniej osobiście każdemu je komunikował. On, tylko on! Obsadzał szczyty hierarchii, ale także jej średnie i niskie szczeble, wyznaczał naczelników poczt, kierowników szkół, posterunkowych policji, wszystkich najzwyklejszych urzędników, ekonomów, dyrektorów browarów, szpitali, hoteli, jeszcze raz powtórzęwszystkich, on, osobiście. Byli wzywani do Sali Audiencji na godziny nominacji i tu ustawieni w nie kończącym się szeregu – bo to była masa, masa ludzi! – czekali na przybycie cesarza. Potem każdy kolejno podchodził do tronu, wysłuchiwał przejęty i pochylony w ukłonie, jaką cesarz wyznacza mu nominację, całował łaskawcę w rękę i cofając się tyłem, w ukłonach – wychodził. Nawet najbardziej nieważąca nominacja miała cesarskie autorstwo, a to dlatego, że źródłem wszelkiej władzy było nie państwo ani żadna inna instytucja, tylko najosobiściej dostojny pan. Jakież to niezmiernie doniosłe prawo! Bo z tej chwili spędzonej z cesarzem, kiedy ogłaszał on nominacje i dawał błogosławieństwo, rodziła się szczególna międzyludzka więź, co prawda ujęta w reguły hierarchii, ale jednak więź, a z niej wynikała jedna zasada, jaką kierował się pan nasz wywyższając lub strącając ludzi – zasada lojalności. Mój przyjacielu, można by spisać bibliotekę donosów, jakie latami spływały do cesarskiego ucha przeciwko najbliższej postawionej mu osobie, ministrowi pióra – Walde Giyorgisowi. Była to najbardziej przewrotna, odpychająca i skorumpowana postać, jaką kiedykolwiek nosiły parkiety naszego pałacu. Samo złożenie donosu na tego człowieka groziło skrajnie ponurymi konsekwencjami. Jakże musiało być już źle, skoro mimo to – donosili. Ale ucho pańskie było zawsze zamknięte. Walde Giyorgis mógł robić, co chciał, a rozpasanie jego nie miało granic. Jednakże zaślepiony w swojej bucie i bezkarności wziął raz udział w zebraniu frakcji spiskowej, o czym wywiad pałacowy powiadomił czcigodnego pana. Pan czekał, aż Walde Giyorgis powie mu o tym postępku sam, ale ten nie wspomniał o sprawie ani słowem, czyli – inaczej mówiąc – złamał zasadę lojalności. I następnego dnia pan zaczął godzinę nominacji od swojego własnego ministra pióra, człowieka, który niemal dzielił władzę z dostojnym panem: z pozycji drugiej osoby w państwie Walde Giyorgis spadł na stanowisko małego urzędnika w zapadłej prowincji południa. Wysłuchawszy nominacji – a wyobraźmy sobie, jak musiał w tym momencie tłumić zaskoczenie i zgrozę – zgodnie z obyczajem ucałował łaskawcę w rękę i cofając się tyłem, w ukłonach, opuścił raz na zawsze pałac. A weźmy taką postać jak książę Imru. Była to może najwybitniejsza indywidualność w elicie, człowiek godzien najwyższych zaszczytów i stanowisk. Cóż z tego, kiedy – jak wspomniałem – łaskawy pan nigdy nie kierował się zasadą zdolności, tylko zawsze i wyłącznie zasadą lojalności. Otóż nie wiadomo skąd i dlaczego książę Imru zaczął nagle pachnieć reformą i nie pytając cesarza o zgodę rozdał chłopom część swojej ziemi. A więc – zmilczając coś przed cesarzem i działając na własną rękę – w sposób drażniący i wręcz wyzywający złamał zasadę lojalności. I oto dobrotliwy pan, który gotował dla księcia wysoce zaszczytny urząd, musiał wyrzucić go z kraju i trzymał go na obczyźnie przez dwadzieścia lat. Tu zaznaczę, że pan nasz nie był przeciwko reformom, odwrotnie – zawsze odnosił się z sympatią do postępu i poprawy, ale nie mógł ścierpieć, żeby ktoś brał się do reform na własną rękę, bo to po pierwsze stwarzało groźbę dowolności i anarchii, a po drugie – mogło wywołać wrażenie, że w cesarstwie istnieją jacyś inni dobrotliwcy poza dostojnym panem. Dlatego też, jeżeli zręczny i rozumny minister chciał na swoim podwórku dokonać bodaj najmniejszej reformy, musiał tak pokierować sprawą, tak ją przedstawić cesarzowi, tak oświetlić i formułować, aby wynikało w sposób niezbity, uznany i oczywisty, że łaskawym i troskliwym inicjatorem, twórcą i orędownikiem reformy jest osobiście jego cesarska mość, choćby w rzeczywistości pan nasz nie