Krzysztof Varga
Chłopaki nie płaczą
Siedzimy na tarasie willi Szamana na Mokotowie. Jest dokładnie połowa czerwca. Pachnie jaśmin i kiełbaski z grilla. Szaman, Kudłaty, Matka, Antoni, Dżaba, zaraz pojawi się Mister, później przychodzą Hipolity. Nie ma z nami Kaczora, którego z domu nie wypuszczają żona i teściowa, Grześka, który uczy się do egzaminu na aplikację adwokacką, Lewego, który tyje, Milczącego, który czeka na swoje pierwsze dziecko (przez chwilę pojawia się Ryba, który lada moment będzie ojcem bliźniaków, żona już w szpitalu, on od dwóch dni pijany). No, nie ma jeszcze oczywiście Ojca, który właśnie porzucił swoją kolejną pracę, tym razem w modnym i przede wszystkim dobrze płacącym piśmie dla kobiet. Nie ma Małego, który mimo że przyjechał z Anglii ponad pół roku temu, to czas wolny po pracy Asystenta Dyrektora Do Spraw Finansowych w Jakiejś Dużej Firmie Konsultingowej bierze kwasy i chodzi tylko na techno party. Na stole sześć butelek białego wytrawnego wina, musztarda francuska (z Dijon oczywiście, najlepsza na świecie) musztarda angielska, majonez, ser biały, ser rokpol, pomidory z bazylią (dzieło Antoniego). Pomiędzy talerzami bezprzewodowy telefon. W każdej chwili może być potrzebny. Gdy zadzwoni Ania i Szaman będzie musiał ukryć się w pokoju i zeznawać, a ona opowie mu o swoich fobiach (boi się widliszków i wiertarek elektrycznych) albo gdy już Kudłaty najedzony kiełbaskami, po kilku drinkach wyjmie kalendarzyk z magicznymi numerami i zacznie dzwonić do wszystkich swoich zaprzeszłych miłości, pięciominutowych narzeczonych, nieskonsumowanych kochanek, przyjaciółek od serca, sąsiadek, sekretarek z pracy, tancerek z Go – Go. Matka z zabandażowaną nogą. Patrz bracie, popękały mi chrząstki w stopie, kurwa, jak ja teraz będę chodził, nie mówiąc już o tańczeniu. I rzeczywiście, kilka godzin później Matka wykonując skomplikowaną figurę retoryczno – taneczną w salonie, między kominkiem a szafą gdańską, pada z jękiem, doczołguje się do krzesła (arcydzieło tapicerki) i jęcząc obmacuje swoją lewą stopę. Matka łysiejący, a przecież swoje blond włosy ukochał najbardziej, rzadka kozia bródka, jasny dżinsowy komplecik. Antoni dystyngowany, na czarno, z elegancją i szwajcarską precyzją palący papierosy, z tym uroczym francuskim akcentem, Dżaba z nerwowym oczopląsem, z nogą na nogę, wbity w ogrodowy fotel, co chwilę proponujący Matce, żeby pojechać do Runia na imprezę. Szaman elokwentny, coraz bardziej pijany, za kilka godzin przestanie kontrolować sytuację, na razie trzyma się dobrze, prowadzi z Antonim francuską konwersację. Kudłaty już zaczyna gmerać sobie we włosach.
Niech Antoni przyniesie chleba, mówi Dżaba, chrupiąc kiełbaskę umaczaną w musztardzie z Dijon, wsuwając sobie w usta plasterek pomidora z bazylią, sięgając po kieliszek z winem. Zaraz dam jeszcze coś do jedzenia, mówi Szaman widząc że grill pustoszeje.
Lepiej byś dał telefon do jakiegoś dobrego burdelu, mówi Kudłaty. Podobno najlepszy jest na Mickiewicza. Matka prosi o pled. Jeszcze nie chce woreczków z gorącym piaskiem na kolana.
Wreszcie Szaman z Kudłatym sprowadzają jakąś kobietę, przyjaciółkę byłej kochanki Kudłatego, która, jak zeznaje sam Kudłaty, okazała się kurwą. Panna zajeżdza w przeciągu dwudziestu minut, ale nie może wyjść z taksówki, bo chłopcy się kłócą, kto ma zapłacić. O, masz rude włosy, mówię do niej, lubię rude włosy. Nie rude, tylko burgundowe – panna na to. A do Kudłatego: masz straszne zmarszczki. Gdzie, gdzie, Kudłuś maca się nerwowo po twarzy. Na dupie, odpowiada inteligentnie panna o burgundowych włosach. Ta panna jedzie glebą, mówi Hipolit. To prawda, ale cóż. Za dwie godziny i tak będzie obiektem adoracji na przemian Szamana i Dżaby.
Zaczynasz lubić mieszczańskie życie, mówi z przekąsem Grażyna, gdy następnego dnia podaję jej przez balkon dziesięć grubych powieści (paru Amerykanów i Marquez) na wakacje. Grażyna z Jasiem pożyczonym samochodem jadą do słodkiej Francji. Grażyna chce zwiedzać zabytki i obcować z kulturą europejską, tudzież pokazać się tu i tam, Jasio chce przywieźć calvados. Grill to symbol starzenia się i popadania w mieszczaństwo, w dodatku w złym niemieckim stylu, kontynuuje Grażyna, która zna się na tym co wypada a co nie. Jaśmin, róże, białe wino. Starzejesz się Dziubas, mówi a ja stoję boso na zimnej terakocie, w przybrudzonym szlafroku (ha, ha Dziubas w szlafroku, nie mogę), i tępo wpatruję się w dzielącą nas barierkę. Trzy tygodnie we Francji. To byłoby miłe. U Szamana na tarasie zadecydowaliśmy, że jak zwykle, by dopełnić obrządku pojedziemy w lipcu do Chłapowa. Hipolit ma jeszcze zeszłoroczny karnet do wesołego miasteczka. Dnie i wieczory będziemy spędzać na plaży, noce w knajpie w ośrodku sportowym w Cetniewie, rano wracać wzdłuż morza, idąc ciężko, po kostki w wodzie. Wszystko jest przewidywalne.
Siedzę przed komputerem, wbijam wzrok w monitor, czasami wystukam na klawiaturze źle skonstruowane zdanie, na dodatek pozbawione sensu. Słucham The Smiths, płyt sprzed dziesięciu lat, jest sentymentalne, mieszczańskie niedzielne południe.
Telewizor obiecuje familijne seriale i programy krajoznawcze.
Powinienem załatwić parę spraw. Zmieniam kasety. „Hatful of Hollow” zamieniam na „Meat Is Murder”, choć wczoraj zjadłem około dziesięciu kiełbasek. No cóż, jestem hipokrytą. Mam jeszcze „Queen Is Dead”, „Louder Than Bombs”, „Strangeways Here We Come”. „Rank”, właściwie mam wszystko, nie wspominając o solowych płytach Mozera. Morrissey jest taki angielski, powiedziała w radiu Siouxsie Sioux, zamknięty w sobie, nie otwiera się na innych ludzi, jest niesamowitym indywidualistą.
Wielka Siouxsie. Ich wczesne płyty: „Scream”, „JuJu”, „Hyaena”.
Później zaczęli się gubić. Lubiłem ten okres kiedy w Banshees grał na gitarze Robert Smith. Oczywiście, że szalałem na punkcie The Cure. Łapało się przy nich cudowne doły egzystencjalne.
Słuchałem też Joy Divison, za to nie ciąłem się ani razu, ani nie próbowałem powiesić.
Muniek uważa, że jestem największym fanem pedalskiej angielskiej muzyki. Dając mi swój tomik wierszy „Gandża” w dedykacji napisał „Klossowi, fanowi pedalskiej angielskiej muzyki”. „Gandża” to wiersze, które napisał po trawie na zajęciach studium wojskowego. Jest tam dużo brzydkich wyrazów.
Są tam wiersze o Runiu i Leninie, a także o dupach, pipach i chujach. Muniek jest polonistą, to się zna. Oprócz pedalskich kapel (raptem dwie: Smiths i Suede, Muńkowi się zdaje, że wszystko co jest nagrywane w bliższych czy dalszych okolicach Manchesteru to pedalstwo. A ja akurat lubię Madchester.
Wszystkie Stone Roses, Charlatans, Happy Mondays, choć rzeczywiście najbardziej The Smiths). Uwielbiam też te wszystkie gitarowe kapelki, w których śpiewają ładne panienki o anielskich głosikach – The Sundays, Lush, lubię Sleeper, Elastikę, lubię Belly, choć Tanya Donelly jest bardziej drapieżna, tak jak Dolores O'Riordan z Cranberries. Jezu, lubię nawet St. Etienne.
Te piosenki w stylu „Only Love Can Break Your Heart” czy „Pale Movie”. Lubię panienki. Choć czasami puszczam sobie, szczególnie w pijackim towarzystwie Pogues (ten stary, dobry, bezzębny Shane MacGowan) punkowe, neopunkowe i postpunkowe kapele, chociaż coraz rzadziej do nich sięgam. To kolejny dowód, że się starzeję. Choć Lewy, który od kiedy przekroczył sto kilo wagi uważa, że jest zupełnie dojrzałym, ukształtowanym mężczyzną, stwierdza co jakiś czas, że nie wydoroślałem. Lewy już nie słucha punkowej muzyki, choć dziesięć lat temu przegrywaliśmy od siebie Vibratorsów, Pistolsów, Ramonesów, nie mówiąc już o gównach typu GBH albo Exploited, wieszaliśmy na sobie łańcuchy, nabijaliśmy pasy ćwiekami, pisaliśmy „No Future” jednocześnie chodząc do katolickiego liceum. Lewy pisze słownik wulgaryzmów i ogląda telewizyjne kiły w stylu „Kabaret OTTO”. Chyba wiecie o co mi chodzi. No tak, czasami słucham też ska. Przegrywam sobie od Runia, który postanowił, że będzie miał największą w tym kraju płytotekę ska. Sprowadza sobie z Anglii i Niemiec wszystkie, nawet najgorsze płyty, jeżeli jest na nich choć jeden kawałek w którym pobrzmiewa jakieś ska. No jasne, głównie Madness, ale słucham też The Busters, Bad Manners i tym podobne.