Oczywiście, że wspominam. Są nietłukące, demonstrował Tomek rzucając je na podłogę. Myszka Miki – jeb! Pies Pluto – jeb!
Donald – jeb! Teraz chcieli otwierać jakieś knajpy w Bolesławcu.
Trzy! Trzy knajpy w miasteczku, w którym nie ma już zapotrzebowania nawet na jedną. To jest POLSKA! Powiedziała Kathy, gdy mało co nie zderzyliśmy się z jakimś rozpędzonym mercedesem przy Placu Defilad. Kurwa, mogłeś zadzwonić, powiedziałem Tomkowi, gdy przyznał się, że jest tu już od tygodnia a wyjeżdża następnego dnia rano. Wieczory spędza w towarzystwie brata ciotecznego z żoną, siostry ciotecznej z narzeczonym (dlaczego to nie ja!) i swojego ojca z jego drugą, albo trzecią żoną. Nadal piszesz książki, spytała się Kathy w drodze na Starówkę. Tak, teraz piszę między innymi o was. Zdrowo obrobię wam dupy, mówię. Musisz nam przysłać egzemplarz do Londynu, w angielskiej wersji, dodaje Kaśka. Jasne. Wpadnij do Londynu, mówi Tomek. Koniecznie. Może na wiosnę. To naprawdę dobry pomysł. London can you wait? For all the things I have to say. London can you wait? śpiewa kolejne „nowe The Smiths”, które nazywa się Gene. Ktoś napisał, że Gene jest wystudiowanie dekadenckie. Deca dance. Dance macabre. Dance transe.
Kocham wakacje w Polsce, wrzeszczał Mały leżąc na Nowym Świecie, gdy wreszcie go zdjęliśmy z naszych umęczonych ramion po tym jak nieśliśmy go przez całe miasto, nie dość że miał złamaną nogę to na dodatek był kompletnie pijany, Jezu, jakie to żenujące, totalnie nawalony kaleka, jeszcze by tego brakowało, żeby na przykład zlał się w spodnie. Mały, ile ty masz lat, kurwa, przyjeżdża taki z Anglii albo Afryki tylko po to, żeby chlać naszą wódę. Mógłbyś przynajmniej coś zarobić. Więc kładą Małego na chodniku, obok kule, przed nim czapka, którą wyciągnął z zanadrza Ojciec, zarabiaj Mały, kurwa, dawać kasę, wrzeszczy na przechodniów Mały, kocham wakacje w Polsce. Było już późne popołudnie, do kina na „Terror Mechagodzilli” poszliśmy na 11.30, tak żeby seans kończył się o 13.00 i można było zacząć pić oficjalnie. Wtedy jeszcze chodziliśmy do SDP – u, gdzie Ojciec miał sfałszowaną legitymację, wchodziliśmy na nią po sześciu, ceny w takich lokalach były dumpingowe, braliśmy po kotlecie, cztery piwa i ćwiartce wódki na głowę, ale raz Kaczor, który właśnie spadał pod stół, pociągnął za sobą obrus, wszystko się spierdoliło na podłogę, całe szczęście udało się uratować kilka piw, więc wyszliśmy spokojnie, portier chciał zasłaniać nam wyjście własnym ciałem, kelnerka dzwoniła po milicję, było uroczo, w końcu wylądowaliśmy u Kaczora, gdzie doszło do pojedynku na szable między gospodarzem a Ojcem, chłopcy w pewnym momencie chyba zaczęli walczyć naprawdę, przedtem jednak na przystanku interweniujący w obronie spokoju społecznego patrol milicji aresztowaliśmy, zaciągnęliśmy w krzaki i zmusiliśmy do konsumpcji alkoholu z gwinta, zabierając im czapki, chłopcy byli przerażeni, ale ich wybór, jeśli chce się być przedstawicielem władzy to trzeba się liczyć z niebezpieczeństwami. I tak mieli szczęście że wszyscy byliśmy heteroseksualni. Komunizm chylił się ku upadkowi, wszyscy byli zdemoralizowani, nie dziwota, że się tak skończyło, Kaczor tak się z nimi sfraternizował, że nawet ich zaprosił do siebie na balangę, tylko przyjdźcie z kumplami, mówił, i najlepiej żebyście mieli tarcze i kaski. Nie przyszli. W zamian za to biegaliśmy w czapce kolesia, który właśnie służył w lotnictwie i zajmował się naprawianiem helikopterów. Ubieraliśmy się w garnitury i smarowaliśmy włosy brylantyną żeby wczuć się w klimaty międzywojenne, znaliśmy na pamięć sztywne ruchy Bogarta, wiedzieliśmy jak uchylić się od lecącej kuli, wykonać grymas numer cztery, jak elegancko wsadzić rękę do kieszeni i trzymać ją tam, pocącą się, nerwowo przebierającą palcami. Później traciliśmy poczucie rzeczywistości, padaliśmy jak żołnierze w samobójczych atakach na bagnety. Spaliśmy w wannach, zalegaliśmy pokłady wyobraźni.
Co jakiś czas następowały zawały i tąpnięcia, wybuchy metanu i śmiechu. Dżaba na morfinie, po małym zabiegu medycznym – wszędzie kolory, lekkość bytu wcale znośna, t o t a l n a b e z p r o b l e m o – w o ś ć.
Powiedz że nazywasz się doktor Wiśniewski, powiedział do Kaczora Ojciec, i weź klucze od trzynastki. Kaczor wtedy, można powiedzieć, był wolnym studentem, między Uniwerkiem a Akademią, wystarczy przejść przez ulicę, Kaczy w „Szafocie”, Kaczy w „Eufemii”, Kaczy polonista, Kaczy artysta. Wszystko. Więc nie było zaskoczeniem dla nikogo, że Kaczy pracownik naukowy Akademii. W sali nr.13 zapach świeżej farby mieszał się z wonią świeżo palonej trawy, wyciągnęliśmy z worków i plecaków piwo, włączyliśmy muzykę, i zrobiło się miło. W takich warunkach warto wszczynać studenckie rewolty, obalać dyktatorów, wprowadzać nowe porządki. Z okna widać było dziedziniec, tam zmieniały się kolory powietrza, czas zmieniał się wraz z barwą nieba, piwo wzbierało w ciałach, ekspresja twórcza znajdowała ujście na cudzych płótnach, które tam schły przygotowane jako prace semestralne, którym dorysowaliśmy kolejne płaszczyzny porozumienia między artystą a odbiorcą, wzbogaciliśmy paletę odcieni, ułomnym doprawiliśmy kończyny, zakompleksionym doszyliśmy penisy, chudych pogrubiliśmy, mali wzrośli niczym egzotyczne rośliny, mieszaliśmy woń używki z zapachami farby, przez uchylone okno wpływały wonie powietrzne ciepłego popołudnia, pachniało piwo i muzyka ze zdezelowanego magnetofonu, choć był też tam chyba adapter i porysowane analogi. Było ciepło. Po drugiej stronie Krakowskiego Przedmieścia, pod kasztanami, między wydziałami historii i polonistyki jak zwykle siedziało kilka osób popijając „Królewskie”, wtedy szczyt marzeń, kto z nas teraz pije „Królewskie”? Chyba tylko Runio i Pawik. Ten pierwszy sprzedając książki pod Instytutem Węgierskim, zacierając marznące ręce i mówiąc: ale się wczoraj najebaliśmy, do zwałki, szkoda że cię nie było, albo Pawik, który z przepastności swej torby wyciąga dziwne kartki, tajemnicze książki, swoje legendarne notatniki akademickie, w których zapisana jest historia całego świata.
Kiedyś nawet Podsiadło pisał wiersze o piwie „Królewskim”. Piwo „Królewskie” odeszło w niebyt jak bułka z kefirem, papierosy „Stołeczne”, wino „Atut”, piątkowe koncerty w „Remoncie”, sesje egzaminacyjne, akademiki, stara „Harenda” z karaluchami na stołach i panią Zosią, która przed trzynastą dawała alkohol.
Już pierwszego dnia było wiadomo, że będzie nieźle, kiedy Dżaba spierdolił się ze skarpy, a Ojciec zasnąwszy na plaży na lewym boku, prawy tak sobie spalił, że mimo iż nacierany przez usłużne recepcjonistki zarówno zsiadłym mlekiem, jak i najnowszymi wynalazkami światowych liderów w produkcji kremów, mazideł przeciwoparzeniowych i kojących pianek, przez kilka dni chodził przechylony jak tonący statek i nie mógł wykonać żadnego gwałtownego ruchu bez wydobywania z siebie dramatycznych jęków i postękiwań.
To wtedy wszyscy usiłowaliśmy nauczyć się pływać za desce, najlepiej wychodziło to Szamanowi, raz jednak wypłynął na pełne morze i nie potrafił wrócić. To dobrze, że mi się nie udało ani razu złapać wiatru w żagiel, pomyślałem. Przesiadywaliśmy w barze gastronomicznym kategorii IV, ceny były wielce przystępne, piwo prosto z beczki, mimo że dość wodniste to apetyczne, choć przecież niszczyliśmy sobie wątroby potrawami smażonymi na starym oleju także w innych miejscach, jeździliśmy do neogotyckiego Domu Rybaka, tam pęcznieliśmy od kotletów, zrazów, tłustych żurków, choć kilka lat później każdy dyskretnie sprawdzał sobie zawartość cholesterolu i wskaźnik aterogenności.