Nacierają na nas wrogie czołgi.
Teraz budzę się między trzecią a czwartą w nocy. Czasami wychodzę na spacer, krążę jak maniak wokół domu, czasami wyruszam trochę dalej, ale tylko w obrębie osiedla jak żerowiska. Nie chodzę już do „Rzeźbiarzy” bo nie ma po co. Nie chodzę do „Filharmonii” bo jej nie ma. Nie jeżdżę w różne ciekawe miejsca bo tych miejsc nie ma. Mam trzy paczki gum do żucia i cukierki wiśniowe. W szafce trzymam dwie małe buteleczki żubrówki jak dwa granaty. Słucham ostatniej płyty Vaya Con Dios i przypominam sobie jak oporowo słuchaliśmy „Night Owls”. Ale wtedy muzykę pisał Dirk Schofus. Teraz Dirk Schofus nie żyje i nie pisze muzyki, więc płyty nie są już takie dobre a Deni Klein, jak się okazało, mimo że wciąż ma głęboki zmysłowy głos, wcale nie jest taka piękna. Znowu ktoś nas zrobił w trąbę.
Ojciec zniknął po raz kolejny, tak jak z topografii miasta zniknęło kilka cudownych miejsc, a w Kaszmirze kilku zachodnich turystów. Podobno prasa drukarska zmiażdżyła Ojcu jądra. Podobno kosmici wymyślili ludzi. Ponoć wszystko i tak za jakiś czas pierdolnie. Podobno wszyscy o nas zapomną.
Wychodzę z psem na spacer. Jest jedenasta wieczorem. Na klatce napalone trawą. Trzech kolesi siedzących na podłodze pod skrzynkami na listy ma już za sobą fazę śmiechawy i właśnie popadło w otępienie. Mój pies podchodzi do jednego z nich i obwąchuje go ostrożnie. Ciekawe czy go ugryzie, zastanawiam się.
Stykają się nosami i patrzą na siebie tępo. Mój pies po chwili odskakuje gwałtownie. Kolesie patrzą się jeszcze bardziej nieprzytomnie.
Nie wiem gdzie jest Ojciec. Nie wiem gdzie jest Tomek, który napisał że przylatuje i nie przyleciał. Spędziliśmy z Kaczorem pół dnia na lotnisku. Nie wiem po co. Nie wiem po jaką kasetę sięgnąć. Wtedy słuchaliśmy u Tomka Lloyda Cole'a i Matta Bianco.
Klimat nieodparcie był imprezowy. Stojąc przy bramce przed szklanymi drzwiami opatrzonymi napisem „granica celna”, zza których co jakiś czas pojawiali się ludzie z wielkimi walizami na kółkach lub taszcząc ze straszliwym wysiłkiem ciężkie torby, zastanawialiśmy się czy Tomek zrobi imprezę. Kaczy się rozmarzył. Oj, pobawiłby się przy „dziewiątce”, naszej kultowej kasecie, na której mieliśmy nagrane stare rock'n'rolle i rhythm'n'bluesy. Jak wtedy, gdy Sieniut zdemolował interweniujący radiowóz. Jak to zawsze bywa doniósł sąsiad.
Gliniarze wpadli i zebrali od wszystkich dokumenty. Włoszki były zaszokowane, chociaż przyzwyczajały się do klimatów.
Carabinieri, carabinieri, krzyczał histerycznie Giuseppe, biegając po całym mieszkaniu i udając że wyrywa sobie włosy z głowy. Giuseppe w Warszawie, mówili wszyscy, gdy się przedstawiał. Jakiś Palestyńczyk bez prawa pobytu wpadł do pokoju gdzie na stole leżała fajka i zielsko. Złapał fajkę i wyrzucił ją przez balkon, żeby nie aresztowano nas za palenie trawy. Tak jakby trawa, która została na stole, spełniała funkcje ozdobne. Sieniut nie miał dokumentów. Mieszkam tuż obok, powiedział, pójdę po dowód i zaraz wrócę. I rzeczywiście. Wrócił po pięciu minutach, dał sierżantowi swoje dokumenty, wyskoczył z mieszkania, zbiegł po schodach i wskoczył na dach radiowozu jednym mocnym kopnięciem pozbawiając go koguta. Potem ukrywał się w piwnicy a Tomek nosił mu jedzenie. Potem Tomek wyemigrował a Sieniut został spokojnym pracownikiem jakiegoś międzynarodowego koncernu. Co nie przeszkodziło mu na słynnym sylwestrze na Szmulkach ukraść chytrze biustonosz. Wyrzuciłem go po drodze, mówił później, ale my w to nie wierzyliśmy. Pewnie ma go do dzisiaj. Może go nawet nosi. Dżaba wyszedł wtedy zadzwonić i wrócił ze słuchawką od automatu. Nie mogłem się dodzwonić, powiedział, może wy spróbujecie. Zabawa skończyła się trzeciego stycznia słuchaniem Joy Divison i jedzeniem batonów czekoladowych, które ktoś przyniósł w śmiertelnych ilościach.
Siedzieć bezczynnie, przyglądając się jak zmieniają się pory roku i ilość włosów na głowie.
Potrzebuję zimnego powietrza, tak jak potrzebuje się zimnego powietrza. Ileś tam lat temu, zimą, pojechaliśmy z Lewym i dwoma kobietami na narty do Bukowiny Tatrzańskiej. Zaraz po śniadaniu szliśmy na stok. Ja i dziewczyna Lewego. Moja dziewczyna i Lewy nie jeździli na nartach, więc chodzili na spacery do „Karcmy u Wróbla” przy rondzie zwanym klinem, gdzie upijali się od rana.
Gdy ja i dziewczyna Lewego wracaliśmy z nart, oni byli już w innych górach, innych śniegach. Po obiedzie wszyscy szliśmy na grzane piwo z jajkiem w dół Bukowiny. Tam gdzie jest poczta, kościół i remiza straży pożarnej. Później dziewczyna Lewego została moją dziewczyną a moja dziewczyna dziewczyną Lewego.
Teraz moja była dziewczyna (a zarazem była dziewczyna Lewego) ma męża i dziecko, a Lewy zaprasza mnie na swój ślub. Nasze byłe kobiety mają mężów i dzieci, mógłbym powiedzieć Lewemu. Albo napisać „nasze kobiety się starzeją”. Niestety, to już napisał Antek.
Wtedy powietrze było zimne i czyste, piękne i niewinne.
Leżeliśmy na łóżkach w kombinezonach narciarskich paląc papierosy. Wełniane skarpety gryzły w nogi, pot zbierał się w zagłębieniach ciała, spływał wzdłuż kręgosłupa, drewniane łóżka płynęły szukając suchego lądu. Na ścianach święte obrazy i makatki z jeleniami. Krucyfiks znad półki przyrośniętej do ściany jak grzyb do drzewa czuwał nad nami, więc zawsze czuliśmy się bezpiecznie. Okruchy chleba, napoczęte słoiki dżemów, kilka paczek papierosów, szum radia, z którego skrzywiony głos składał życzenia imieninowe ukochanym solenizantom. Szorstkość wieczornego śniegu, który po całodziennych roztopach na wieczór zamarzał i każdy kolejny dzień na stoku zaczynał się od poślizgów na niebezpiecznych lodowych pułapkach, które z czasem zamieniały się w niebezpieczne błotnisto – trawiaste pułapki, i na nich narty nagle hamowały i zostawiając z tyłu buty z uwięzionymi w nich stopami, wylatywało się do przodu, prosto na twarz. Między framugą a szybą okna była wąska szpara, przez którą wślizgiwało się do pokoju mroźne i ożywcze powietrze. Po drugiej stronie szyby były niegdysiejsze śniegi.
Lewy ma pomysł na wieczór kawalerski. Dużo alkoholu i łatwe laski. Ja mam załatwić lokal i laski. W trzeciej knajpie przy szóstym piwie budzą się i dopadają nas uśpione od dawna wątpliwości. Myślałem, że to ze mną coś nie w porządku, mówi Lewy. Ja myślałem że to ze mną coś nie O.K. mówię. Ona miała po prostu tyłozgięcie, jak się okazuje i możemy się uspokoić.
Medycyna tłumaczy wątpliwości egzystencjalne.
Hipochondria Matki, nerwice Dżaby, nadciśnienie Lewego.
Bezsenność i wszystkie piękne choroby. Ogień oczyszcza.
I Kolo. Największy spośród hipochondryków, lekarz z traumą doświadczenia na izbie przyjęć najbardziej ponurego szpitala w tym mieście, gdzie w środku nocy przywożą drgające ciała samobójców, ofiar bandyckich napadów, wypadków, krwawych porachunków. Kompletnie zamroczonych denaturatem alkoholików, którzy rzucają się w delirium, oszalałych z bólu i strachu schizofreników. Kolo stoi i kieruje ruchem, tego na stół, temu wystarczą uspokajacze, tamten to już do lodówki. Kolo rozdający nadzieję i pogrążający w odmętach niebytu demoniczny doktor.
Kolo, wypisujący sobie samemu recepty, w szponach lekomanii, robiący sobie wszelkie możliwe badania, nawet te najbardziej bolesne. Pod białym fartuchem noszący potajemnie aparat Holtera z przyklejonymi do skóry czujnikami mającymi znaleźć wszelkie nieprawidłowości w pracy serca. Wpadający z Holterem w grzęzawisko jeszcze żywych ciał, które już niedługo zamienią się błoto rozkładających się tkanek. Kolo i Dżaba siedzący u „Plastyków”, przerzucający się objawami urojonych chorób, deklamujący z pamięci wyniki badań. Wyjmujący jak na tajny sygnał ze swych plecaków ten sam zestaw lekarstw i nagle wybuchający śmiechem.