Trzecia albo czwarta rano, zasnę może o piątej, ty skurwielu, mamroczę do psa, patrzącego na mnie wielkimi oczami, w których miesza się niemy wyrzut z poczuciem winy. Wydaje mu się, że wszystko jest przez jego sraczkę. Nie przejmuj się, mówię, gdy zakręcamy na osiedlowej alejce okrążając blok i rozpoczynając fragment powrotny naszej stałej trasy. Gdyby tylko twoja sraczka była tu problemem. Coraz trudniej doczekać świtu, to znaczy że zbliża się jesień. Wieczory są już trochę chłodniejsze, mimo, że w dzień słońce wypala stygmaty na głowie i plecach. Nadchodzi pora deszczowa, zaczną się kolejne magiczne wyprawy, tour de Varsovie, pubs and the clubs, nocne autobusy, szturmy ponurych zamczysk, gotyckie historie, forsowania rzeki. Trzeba zebrać wierne wojska.
Idziemy korytarzem, jak tajni agenci idą aresztować groźnego przestępcę, mordercę, przemytnika, jak zawodowi mordercy idą wykonać wyrok. Równo, trochę w zwolnionym tempie, filmowo.
Chwilę się wahamy, patrzymy na siebie porozumiewawczo i nagle otwieramy drzwi. A tam, jakże by inaczej, chłopczyk z dziewczynką pod brudnym, śmierdzącym brązowo – granatowym kocem.
Na podłodze sterta ubrań, w której grzebię szukając swojej kurtki. Kurwa, gdzie jest MOJA KURTKA! Runio stoi i kiwa się jakby miał stopy zabetonowane w miednicy. W przód, w tył, w przód, w tył. Muniek podchodzi do drugiego łóżka i podnosi kolejny śmierdzący koc. A tam inna dziewczynka. To my, najeźdźcy z kosmosu, mówi Muniek i znika za gwiezdnymi wrotami.
Spierdalamy stąd, mówi Dżaba i ciągnie Runia za rękaw. Runio wali się z hukiem na podłogę, chociaż co to za huk, pewnie nie waży nawet pięćdziesięciu kilogramów. Zygmunt, wychodzimy stąd, mówi Dżaba. Zaraz, zaraz, bzyczy gdzieś w ciemnościach Muniek.
Wielka sala, w której nagle zgasło światło. Nigdzie, po tej stronie rzeki nie było nagle światła. Długi stół, dużo wyrafinowanego jedzenia i świece, z których skapywała gorąca stearyna na papierowy obrus. Barokowa impreza, powiedział Muniek, a ja zająłem się tacą pełną bułki faszerowanej schabem, albo na odwrót, bo wielka micha sałatki jarzynowej właśnie odjechała w przeciwległym kierunku, przynajmniej dobrze, że wszędzie pod ręką był alkohol, za to nie było żadnej muzyki. Jak na chrzcinach, powiedział Danton, już zaczynał robić dziwne miny, później wyemigrował do Londynu, żeby rozwozić pizzę na skuterze i co jakiś czas popadać w dziwne miłości. Wtedy jeszcze był prezenterem radiowym o zmysłowym ciepłym głosie, nastoletnie panienki szalały za nim w swoich obwieszonych plakatami kolorowych idoli małych pokojach w szarych blokach wielkich osiedli, a on wyginał swoje chude ciało na dyskotekach i wszelkiego rodzaju balangach. Ale kiedyś zapomniał czegoś wyłączyć i w eter popłynęło: kurwa, pierdolę to wszystko, koniec roboty, spierdalam do domu. W jego zmysłowy głos wsłuchało się trzy miliony statystycznych słuchaczy tej stacji, nic dziwnego że rzeczywiście spieprzył szybko do domu, ale zamiast sam pierdolić został wypierdolony przez kierownictwo. Tak się kończą dobrze zapowiadające się kariery. Wierzcie mi, kochani, gówno często wpada w wentylator.
Jedna fifka i świat ruszył z ponaddźwiękową szybkością.
Najpierw szliśmy w powietrzu. Jakieś 20 centymetrów od chodnika.
Obok siebie i jednocześnie za sobą. Swobodnie pokonując materię powietrza widziałem siebie idącego przed sobą, jakieś dwa metry między mną i mną bis. Ulica Krymska była ulicą Krymską, tylko że na innej planecie, wieczór, jesień (październik albo listopad, hm, chyba raczej październik) wszystko się zgadza, tylko że to inna planeta. No return. Później staliśmy się ciężcy. Jakieś problemy z grawitacją, może przeszliśmy już na Antypody.
Zapadamy się po kolana w asfalt, ciężko brodzimy, wiosłujemy mozolnie rękoma. Coraz trudniej, coraz gorzej. No return.
Zostaniemy tu na zawsze. Gorąca kula przetacza się przez moje trzewia i serce zaczyna walić w rytmie trashmetalowym. Cała planeta wybucha.
I teraz Szaman wreszcie dochodzi do siebie. Zaraz kupimy trzy wina i dzień wstanie piękny i słoneczny, trzeba jeszcze ukraść Małemu papierosy. Kurwa, odpierdol się od moich papierosów, skrzeczy Mały z głębi namiotu, tak jak skrzeczał dwa lata wcześniej w Serwach, gdy miał 15 lat, kurwa, chłopaki, ale dupa, a później: spierdalaj kurwo, a chłopcy na to: zobacz Mały czy ci czegoś nie ukradła, gdy Dżaba z Lewym i Kaczorem spali ciężko, trzecia rano, spierdalać kurwy, wrzeszczał Ryba i zdaje się Ojciec. Bo problem polega na tym, że kurwy to te, które nie chcą się oddać, przynajmniej nie pierwszej nocy, a te które od razu dają się zmielić jak mięso z bułką na kotlet są w porządku. Więc Mały był wtedy podniecony, spierdalać kurwy, wrzeszczał, a one, no cóż, musiały iść o trzeciej nad ranem, 20 kilometrów do Augustowa, ale numer, chłopaki, pogoniliśmy te kurwy, sprawdź Mały czy ci nie ukradły Yardleya. No tak, to największy problem, żeby nie zginął Yardley, bo wszyscy z niego korzystamy, psikając się bez umiaru w zagłębienia ciał, kosztował 120 dolarów, wyrywa go Mały. Teraz też usiłuje bronić swoich papierosów, dobra, dobra, mówię i wychodzę z namiotu zabierając paczkę Cameli.
Wstaje nowy dzień.
Nawalona jak przecinak, powiedział Runio wskazując na rzeczywiście kompletnie pijaną, grubą dziewczynę przy barze przewracającą oczami i wyginającą wargi we wszystkie strony jakby chciała w ten sposób zamanifestować bezbrzeżną pogardę dla świata. Żadnej wentylacji, dym papierosowy wypełnia wszystkie uskoki terenu, nierówności ścian, osiada jak kurz na stołach, ciężkimi chmurami zawisa nad głowami, nawet już muzyce trudno się przez niego przebić. Rzeczywiście, zupełnie pijana, ale cóż, nie znalazła sobie dzisiaj królewicza w tym smętnym kurwidole, gdzie przychodzą coraz młodsi i głupsi, a krótko obcięte anoreksyjne panienki z pobliskiego liceum usiłują podniecić chłopców z kozimi bródkami opowiadając im że są lesbijkami.
Miksujemy się stąd, mówię, zaraz tu umrę, jestem stary, nic mi nie sprawia takiej przyjemności jak wczesnym wieczorem położyć się do łóżka i przy ściszonym radiu nabożnie przewracając strony i uważnie wpatrując się w zdjęcia i grafiki czytać gazety, pisma literackie i muzyczne. Dawniej w najstraszliwsze ulewy i wichury wybiegałem z domu by włóczyć się od knajpy do knajpy w przeciwdeszczowym płaszczu z postawionym kołnierzem, w przekrzywionym na jedną stronę kapeluszu, zamawiając nieodmiennie podwójną whisky bez lodu i próbując coś wyciągnąć z posępnie czyszczących szklanki barmanów, którzy udają, że nie wiedzą o co chodzi i upadłych gangsterów, którzy na dźwięk nazwiska Myszki Malone'a zamykali się w sobie jak ostrygi.
Stop. Poplątanie konwencji.
Może jeszcze po piwie, pyta się Runio, a ja mówię: dla mnie sok pomarańczowy. Nie ma tu pięknych i perwersyjnych kobiet, nie ma kobiet dla nas. Grudzień jak listopad, sylwester jak piątkowy wieczór, najchętniej spędziłbym go w łóżku oglądając telewizję.
Więc co robimy, pytam się Hipolita, pewnie znów potwierdzi się sinusoidalność sylwestrów, w zeszłym roku był wspaniały, w tym roku będzie koszmarny. Moglibyśmy skoczyć na trzy dni do Zakopca, mityczne miejsce, tam gdzie zawsze zbierali się artyści, sportowcy i nuworysze, a geniusze pochowani na tamtejszym cmentarzu zmieniali pod ziemią płeć. To, co tam kocham to zapach dymu z kominów.
Czytałem ostatnio przewodnik po halucynogenach, mówię do Runia, żeby coś mówić, bo pić i tak już nie mam czego, mieliście szczęście, że nie zeszliście wtedy po tym astmosanie, albo wszyscy nie wyskoczyliście przez okno. Chodziły po nas robaki, mówi Runio, jednego nawet zjadły, inny poszedł na policję i powiedział, że to on jest tym mordercą, powiem wam gdzie ukryłem zwłoki, tylko odwołajcie te helikoptery, które mnie śledzą.