„Zapragnęłam śmierci, chcę umrzeć – zanotowałam tego przedpołudnia po raz pierwszy w swoim dzienniku. – Jehowa zgładzi mnie i tak, ponieważ wie, co zrobiłam. Jestem splamiona. Dlaczego to zrobiłam? Nienawidzę siebie. Ale obiecuję, że już nigdy nic podobnego nie uczynię. Jehowa przebacz mi. Roswitho, wybacz mi, i ty, tatusiu”.
Po południu rozległ się dzwonek u drzwi. Leżąc w łóżku przygnębiona i ospała, zauważyłam, że po kilku sygnałach przestał dzwonić. Zaczęłam znowu nadsłuchiwać. Wyraźny głos dochodzący zza drzwi do mieszkania wydał mi się znajomy, jakkolwiek nie od razu potrafiłam go rozpoznać.
– Dzień dobry, jestem Marie. – Moje przypuszczenie potwierdziło się. – Od pewnego czasu chodzę z Hannah do jednej klasy i…
– Dzień dobry… – usłyszałam zdziwiony głos Roswithy.
– Przepraszam, że tak późno niepokoję… – kontynuowała grzecznie Marie. – Ale mam dzisiaj urodziny, a w szkole dowiedziałam się, że i Hannah urodziła się dokładnie w tym samym dniu, co ja. Uznałam to za zabawne i dlatego chciałam…
– Hannah jest chora – przerwała Roswitha serdecznym, ale stanowczym głosem.
– Nie chcę dłużej przeszkadzać – mówiła Marie. – Ale mam dla niej mały prezent.
– Możesz mi go dać – zaproponowała Roswitha i dało się wyraźnie słyszeć, że wszystkie inne uczucia, tylko nie zachwytu, były jej bliskie z powodu tej niespodziewanej wizyty. – Kto wie, co dolega mojej córce, może to grypa, byłoby mi przykro, gdyby cię zaraziła.
– Jestem właściwie dość odporna – upierała się przy swoim Marie.
– No dobrze – westchnęła Roswitha. – Ale proszę krótko, Marie.
W tej samej chwili rozległo się już pukanie do drzwi. Błyskawicznie zamknęłam oczy i wślizgnęłam się głębiej pod kołdrę.
– Widzisz, śpi – rozpoznałam szept Roswithy, a w jej głosie dało się słyszeć ulgę.
– W takim razie położę go tutaj – powiedziała cichutko Marie i usłyszałam dźwięk kładzionego na moim biurku przedmiotu, a potem skrzypienie zamykanych drzwi od pokoju i słowa pożegnania. Długo leżałam opatulona ciepłą kołdrą, wlepiwszy wzrok w sufit.
Marie musiała być na usługach szatana.
Miała taką ładną, niewinną twarz, miękki, radosny głos i była pierwszą koleżanką, która się mną tak wyraźnie zainteresowała, uparcie dążąc do tego, aby zostać moją przyjaciółką. I ona była tą, która wodziła mnie na pokuszenie, to przez nią gładziłam sama siebie, kładłam palce w to miejsce, którego nie wolno dotykać. Dostawałam dreszczy, gdy myślałam o tym, jak palec dotykał ściśniętą, miękką tkankę wewnątrz mojego ciała. Natychmiast ponownie zbuntował się mój żołądek i zwymiotowałam rozpaczliwie w rozgrzaną ciepłem mojego ciała pościel.
A kiedy Roswitha ściągała prześcieradło, poszwę oraz czyściła materac, przysięgłam sobie mocno, że w przyszłości będę sie od Marie trzymać z daleka.
Znowu wszystko było jak dawniej. Uczestniczyłam w licznych zgromadzeniach w Sali Królestwa, a z Roswitha chodziłam na służbę kaznodziejską, na której rozdawałam z zapałem nasze oba miesięczniki. Pozwalano mi teraz nawet samej inicjować rozmowy w drzwiach, z czego byłam bardzo dumna. Ćwiczyliśmy je często w czasie naszych zgromadzeń, a brat Jochen zapewniał mnie, że jestem na najlepszej drodze, aby zostać szczególnie dobrą misjonarką Jehowy.
W szkole znowu byłam samotna. Wprawdzie Marie siedziała w dalszym ciągu każdego przedpołudnia koło mnie, ale nie zwracałam więcej na nią uwagi.
– Słuchaj, chciałam ci to oddać, nie gniewaj się. – To było wszystko, co powiedziałam, kiedy zwróciłam jej mały podarunek, który mi przyniosła na urodziny. Dostałam wtedy od niej dziwaczny, różowy ołówek, który, co prawda, pisał jak zwyczajny, ale zrobiony był z miękkiego plastyku, a w środku miał zabawny, gruby węzełek.
Wyglądała na zaskoczoną.
– Myślałam, że się ucieszysz – powiedziała, patrząc na mnie ze zdziwieniem.
Zaprzeczyłam ruchem głowy. – Jestem świadkiem Jehowy, wiesz to już przecież od Deborah i Xeni – odpowiedziałam cicho, ale dosadnie. – I dlatego nie przyjmuję żadnych prezentów, nie obchodzę urodzin, ponieważ to jest grzech.
Nie powinno się czcić żadnego człowieka, to jest bałwochwalstwo.
Patrzyłyśmy na siebie, a między nami wytworzyła się przepaść.
– Pomyślałam tylko, ponieważ w tym samym dniu… – To nie ma znaczenia – przerwałam jej poirytowana. – Szkoda – odparła, wzruszając ramionami.
Spoglądałam na nią ukradkiem. Czy naprawdę miała coś wspólnego z szatanem?
– Mogłabyś przyjść do naszej Sali Królestwa? – wahając się, zaproponowałam w końcu, patrząc jej prosto w oczy. Marie nie powiedziała ani tak, ani nie, ale też nigdy nie wróciła do mojej propozycji i wtedy postanowiłam więcej na nią nie zwracać uwagi. To było z pewnością najlepsze rozwiązanie.
Nie dotykałam też więcej swojego ciała, przynajmniej nie pieszczotliwie i delikatnie. Wtedy na szczęście znalazłam właściwą drogę, żeby ukarać moje żądne pieszczot, zepsute członki. Pomogły mi w tym pineski, które znalazłam w skrzynce z narzędziami ojca. Włożyłam je starannie do małego pudełeczka i trzymałam na nocnym stoliku, a kiedy diabeł znowu odzywał się w moim ciele, wodząc mnie na pokuszenie, modliłam się, nakłuwałam nimi nogi i to ciepłe miejsce między nimi tak długo, aż ból stawał się nie do zniesienia, a szatan pokonany.
„Kocham ten ból – zapisałam w dzienniku. – Ponieważ dobrze mi robi”.
Panowałam nad sobą, byłam ostrożna i rozważna. Ta niewielka książka, którą dostałam od brata Jochena, okazała się w tym pomocna. Potwierdziła mi, że z powrotem znalazłam się na właściwej drodze. Dzięki tej lekturze wiedziałam teraz także, dlaczego dziewczyny, w pewnym wieku, któregoś dnia, dostają owych dziwnych, uciążliwych krwawień. To był w zasadzie dar niebios, ponieważ Jehowa w ten sposób umożliwia później mojemu ciału poczęcie i urodzenie dziecka, które Jemu będzie służyło. Byłam bardzo zdumiona z powodu tego cudu. Ale także z powodu osobliwego, chorego podniecenia, którego doświadczyłam. To miało nazwę. Onanizm. Aż drżałam, ilekroć czytałam to słowo, a w książce występowało wiele razy. Czytając, płakałam. Jak blisko szatana znalazłam się w tych koszmarnych chwilach, kiedy się sama głaskałam! Leżałam w łóżku i oblewałam się potem, mogąc wyraźnie przeczytać, że te pieszczoty, które dawały mi tyle przyjemności, były diabelskim kuszeniem, zdrożnym, niebezpiecznym szatańskim podszeptem i niczym więcej.
Dużo modliłam się do Jehowy, prosząc go o przebaczenie oraz jeszcze częściej niż przedtem brałam udział w zgromadzeniach i studium książki. Raz brat Jochen pochwalił mnie na forum zboru, wyrażając swoje zadowolenie, że jestem jedynym członkiem chodzącym tak często i z takim dobrym skutkiem na służbę kaznodziejską. Stałam dumnie wyprostowana, kiedy wszyscy na mnie patrzyli.
Poza tym każdego tygodnia razem z matką Roswithy zaczęłam chodzić na ulicę, na służbę głosicielską. Godzinami wystawałam bez ruchu w tym samym miejscu, w środku małego pasażu w centrum handlowym w naszej dzielnicy, oferując jehowickie publikacje. Od stania bolały mnie nogi i plecy, najczęściej też marzłam niemiłosiernie, ale to mi nie przeszkadzało. Przeciwnie, widziałam w tym jakąś formę pokuty za moje zakazane kontakty z szatanem i spodobało mi się patrzenie na przechodzących w pośpiechu ludzi, z których jedni mi współczuli, inni darzyli nieufnością, a jeszcze inni spoglądali z uznaniem na to, co robiłam.
„Uliczna służba głosicielską jest strasznie stresująca, ciężko mi idzie, takie długie stanie w milczeniu – zapisałam w dzienniku. – Jednak dla Jehowy chcę zrobić wszystko, wszystko, naprawdę wszystko. Wierzę, że mi przebaczył. Wierzę, że stanę się wkrótce znowu czysta. Nie zrobię nigdy nic zabronionego. Jehowa może być ze mnie dumny. Na ulicy wszyscy ludzie mnie widzą i to jest w porządku. Nie mam nic do ukrycia!