Nieomalże w tej samej chwili spostrzegłam, że znowu stajam się tematem prowadzonej szeptem rozmowy. Opuszczając głowę, rozpoznałam przerażona, że przede mną stała Marie.
Marie razem z bardzo szczupłym i wyjątkowo wysokim młodzieńcem, który przyglądał mi się z nie mniejszym zaciekawieniem niż chłopiec parę minut wcześniej.
– Cześć Hannah – odezwała się Marie.
Gapiłam się na nią w milczeniu. Strasznie przeżywałam to, że zauważyła mnie akurat na ulicznej służbie głosicielskiej. Poza tym bałam się, że się przypadkiem wygada o mojej dzisiejszej ucieczce ze szkoły albo zacznie rozmawiać o naszym przedstawieniu teatralnym.
Milcząc, wlepiłam w nią wzrok, ręce mi drżały, a oba pisemka, mocno trzymane przeze mnie przy piersi, cicho szeleściły.
– Daj mi po jednym z tych… zeszytów – odezwała się w końcu.
– Chcesz ode mnie dostać „Strażnicę?” – zapytałam zmieszana.
– Tak – odpowiedziała.
Zwlekając, wyciągnęłam zeszyt, ale ręka trzęsła mi się tak mocno, że upuściłam go na ziemię.
– Przepraszam – wycedziłam przez zęby.
– Nic się przecież nie stało – odezwał się chłopak stojący obok Marie, podnosząc z chodnika zeszyt i wycierając do sucha o swoje czarne spodnie.
– Chcesz inny egzemplarz? – zapytałam szybko.
Marie pokręciła głową i uśmiechnęła się do mnie. I wtedy przypomniało mi się nagle, jak to było, kiedy chciała zostać moją przyjaciółką. Myślałam o dniu, w którym przyszła do naszej klasy i usiadła koło mnie i o tajemniczym tamponie, który mi dała, kiedy niespodziewanie dostałam okres, a także o zabawnym ołówku, podarowanym mi przez nią na moje czternaste urodziny, który oddałam jej z powrotem.
Myślałam o swoim strachu przed diabłem.
Czy Marie naprawdę była narzędziem szatana?
Nagle poczułam się strasznie zmęczona, ramiona bolały mnie już od dłuższego czasu, ale spotkanie z Marie i tym ładnym, uśmiechniętym chłopakiem zrobiło resztę.
– Babciu, chcę już iść do domu – poprosiłam cicho. Ale ona milczała i patrzyła oniemiała przed siebie.
Drogi, dobry Jehowo, modliłam się w duchu. Daj mi znak, że mnie kochasz, daj znak, że mnie nie zgładzisz, daj znak, że nie chcesz, abym zagrała w teatrze, daj znak, że naprawdę istniejesz…
Jednakże nic się nie wydarzyło i ze strachu poczułam się tak ciężka, jakbym była z ołowiu. Nieznany chłopak wciąż mi się przyglądał. Odwróciłam nerwowo wzrok, żeby nie musieć dłużej oglądać jego ładnej, łagodnej i myślącej twarzy. Któż to mógł być? Może chłopak Marie? Czy była w nim zakochana?
– Bywaj, Hannah – odezwała się w tej samej chwili Marie, machając do mnie ręką na pożegnanie. – Musimy już iść.
Przytaknęłam bez słowa i patrzyłam za nimi, gdy odchodzili.
Chłopak odwrócił się jeszcze parę razy w moją stronę, zanim zniknął w oddali.
Następnego ranka na dworze znowu było dość chłodno i wietrznie. Była sobota, leżałam w łóżku, jak w ciężkiej chorobie, czując się bardzo staro. Gdzie się podziała cała moja energia? Gdzie moje dobre samopoczucie, moja siła?
– Hannah, co się stało? – zapytała mnie po chwili zniecierpliwiona macocha, wkładając głowę przez uchylone drzwi do pokoju.
– Źle się czuję – wymamrotałam usprawiedliwiająco.
– Nie wstajesz? Po śniadaniu miałyśmy iść na służbę kaznodziejską. Pospiesz się trochę.
Przytaknęłam i powoli zaczęłam wygrzebywać się z łóżka.
– Idziemy na ulicę Beethovena – oznajmiła, kiedy jadłam śniadanie.
Potem wyruszyłyśmy w drogę. Czułam dziwny skurcz żołądka, przy tej ulicy mieszkała Marie.
– Odwiedzamy kogoś konkretnego? – zapytałam ostrożnie. Roswitha przytaknęła.
– Kogo? – próbowałam się dowiedzieć.
– Pewną młodą kobietę – odparła. – Która straciła małe dziecko.
– To straszne – powiedziałam.
– Tak, to dziecko miało raka, guzy nowotworowe na oczach, zmarło w zeszłym tygodniu.
– Skąd znasz tę kobietę?
– Jeszcze wcale jej nie znam. – Siostra Brigitte usłyszała tę historię od pewnej starszej pani, krewnej tej kobiety, która czuje się bardzo samotna. Jej rodzice już chyba nie żyją i zupełnie sama troszczyła się o swoje zmarłe dziecko.
Pokiwałam głową. Niebawem byłyśmy na miejscu. Nerwowo rozglądałam się wzdłuż ulicy, aby się upewnić, że w pobliżu nie stoi gdzieś Marie. Zadzwoniłyśmy do drzwi.
Kobieta, która nam otworzyła, miała tak bladą, wychudzoną, zrozpaczoną i zatroskaną twarz, że niemal zaparło mi dech. Z wrażenia nie umiałam wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Roswitha dała mi ukradkiem szturchańca w bok, mającego sprowokować mnie do działania. Wiedziałam, że powinnam teraz, jak zwykle, powiedzieć coś na powitanie i poprosić nieznajomą o krótką rozmowę. Jednakże nie umiałam tego zrobić. Przyszło mi naraz coś dziwnego i haniebnego do głowy, że wykorzystujemy nieszczęście tej bladej kobiety, aby zaprosić ją do zamienienia z nami paru zdań, na co, być może, w ogóle nie miała ochoty.
– Tak, proszę? – odezwała się ta smutna kobieta.
– Dzień dobry – powitała ją Roswitha, zamiast mnie, uśmiechając się do niej. – Przyszłyśmy, żeby porozmawiać z panią o Bogu…
– O, nie – powiedziała, wzbraniając się, a jej zapłakane oczy nabrały dziwnego wyrazu. – Nie chciałabym, nie mogę, nie jestem w tej chwili w nastroju do takich…
– Czasami zdarza się coś strasznego – przerwała jej Roswitha łagodnym głosem. – A pani wygląda, proszę wybaczyć moją szczerość, na bardzo nieszczęśliwą i zrozpaczoną.
Smutna kobieta przełknęła ślinę. – Jest pani… przyszła pani z powodów religijnych? – zapytała cienko, z niechęcią w głosie.
Roswitha milczała i tylko uśmiechała się do niej tym swoim łagodnym, matczynym uśmiechem, którym przed wielu laty ujęła mnie, sprawiając że ją pokochałam.
– Jestem… sądzę, że jestem ateistką, nie wierzę niestety w Boga… – wyjąkała usprawiedliwiająco. Zauważyłam, jak kurczowo chwyta się swymi chudymi palcami futryny drzwi, tak jakby się bała, że za chwilę się przewróci.
– Naprawdę chętnie pani pomogę.
– Pomóc? Jak? – zapytała przytłumionym głosem.
– Wygląda pani na samotną, zranioną i nieszczęśliwą – wyjaśniła Roswitha, a jej głos brzmiał współczująco.
– Chciałabym teraz jednak zamknąć drzwi, pani wybaczy… – powiedziała spokojnie kobieta, niemającą pojęcia, że dobrze wiemy, co się jej przydarzyło.
– Też byłam kiedyś bardzo nieszczęśliwa – powiedziała szybko Roswitha.
– Nie chciałabym już dłużej rozmawiać, nie czuję się dobrze – wyszeptała kobieta, próbując zamknąć drzwi, ale Roswitha złapała ręką za futrynę.
– Mnie także umarło dziecko – powiedziała ku mojemu wielkiemu zdziwieniu. Smutna kobieta jęknęła, słysząc słowa Roswithy, i przysłoniła rękami bladą twarz.
– Tak, ponieważ było bardzo chore – dodała z całą mocą Roswitha, a ja nie mogłam wprost uwierzyć, że ona skłamała. Ale dlaczego to robiła? Co chciała tym osiągnąć? Kłamstwo było w końcu grzechem. Było zabronione.
– Pani dziecko… umarło? – w tej samej chwili zapytała smutna kobieta roztrzęsionym głosem.
Roswitha przytaknęła.
– Na co? – rzuciła szybko.
– Na raka – Roswitha kłamała bez zmrużenia okiem. Wtedy kobieta głośno westchnęła.
– Czy pani dziecko też chorowało na raka? – zapytała Roswitha zaskoczonym głosem. Jednocześnie próbowała, popychając powoli drzwi wejściowe, znowu je otworzyć, robiąc wraz ze mną mały krok do przodu.