Kobieta przytaknęła.
– A teraz czuje się pani okropnie bezradna, samotna i nie widzi żadnego sensu w swoim życiu?
Roswitha pogłaskała po chudym ramieniu tę obcą kobietę, stojącą nieruchomo z wpatrzonymi gdzieś w pustkę oczami. Drobne pojedyncze łzy spływały jej po bladej twarzy.
– Tak – wyszeptała w końcu.
– Chcę pani pomóc – powiedział Roswitha. – Ponieważ wiem, co pani czuje.
– Czasem myślę, że zwariuję – powiedziała cicho kobieta, wpuszczając nas do środka. – Czuję się tak strasznie samotna, że najchętniej też bym umarła.
Weszłyśmy do niewielkiego pokoju gościnnego. Wszędzie leżały zużyte chusteczki higieniczne, a między nimi porozrzucane opakowania ze środkami uspokajającymi i kilka pustych butelek po winie. Na stole siedział mały, uśmiechnięty, pluszowy miś, a obok stała kolorowa skrzynka z ogromną liczbą fotografii małej, cierpiącej dziewczynki. Usiadłyśmy, a kobieta natychmiast chwyciła za maskotkę, tuląc ją w ramionach jak dziecko.
– Tego misia trzymała w rączce, kiedy… umierała – w ciszy usłyszałyśmy jej głos i ciężkie westchnienie.
– Nie zechciałaby pani opowiedzieć mi o swoim dziecku? – zapytała serdecznie Roswitha. – To przynosi ulgę, kiedy się mówi o swoich zmartwieniach.
Zaprzeczyła ruchem głowy. – Nie potrafię – wyszeptała zrozpaczona. – Nie mogę o niej rozmawiać, bo zwariuję.
Zapłakała cicho, po czym uniosła nagle głowę. – Niech mi pani opowie o swoim – zmarłym dziecku… – poprosiła moją macochę. Wstrzymałam oddech, cóż też zrobi Roswitha? Ale ona, długo się nie wahając, niemal na poczekaniu stworzyła tragiczną historię. Kobieta słuchała uważnie z opuszczoną głową.
– Pomogła mi moja wiara – dodała po chwili Roswitha. – Ponieważ wiem, że moje dziecko jest teraz u Boga.
– Pragnęłabym uwierzyć – wyszeptała kobieta. – Chciałabym mieć pewność, że moja mała córeczka jest teraz w niebie. Zasłużyła na to, musiała tak wiele cierpieć w swoim krótkim życiu…
Znowu zapłakała.
– Wskażę pani drogę do wiary – obiecała Roswitha, kładąc dłoń na ręce płaczącej kobiety, a jednocześnie zniecierpliwiona szturchnęła mnie lekko łokciem w bok.
– Zeszyt o zmarłych – zwróciła się do mnie podniecona. – No, nie bądź tak ociężała, Hannah…
Zakręciło mi się w głowie z przerażenia, ale wygrzebałam żądaną broszurkę i podałam ją Roswicie. Byłam uradowana, kiedy nareszcie stamtąd wychodziłyśmy.
– Jutro przyjdziemy znowu – obiecała Roswitha, gdy stałyśmy już w drzwiach.
Kobieta przytaknęła. – Mam na imię Lea – powiedziała cicho. – I cieszę się, że przyszłyście.
Roswitha uśmiechnęła się. – Do jutra, droga Leo. Będę się modlić w intencji twojej małej córeczki. Nie rozpaczaj, Bóg cię nie opuści.
Lea przytaknęła. – Na pewno jutro przyjdzie pani znowu? – zapytała przejęta, przyciskając mocno do piersi naszą cienką broszurę o Jehowie.
– Na pewno – powiedziała Roswitha i wyszłyśmy. Zrobiło się późno.
– Myślę, że dzisiaj zrobiłyśmy wystarczająco dużo – stwierdziła Roswitha. – Idziemy do domu.
Szłyśmy w deszczu ramię w ramię, a w gardle czułam ucisk.
– Co jest z tobą, Hannah? – spytała w końcu.
– Dlaczego jej to opowiedziałaś? – zapytałam cicho.
– Co? – udała zdziwienie, kiedy przechodziłyśmy przez ulicę.
– Nigdy przecież nie straciłaś dziecka – mówiłam oszołomiona.
– Ależ Hannah – odparła tylko, potem znowu zamilkła. Szłyśmy jedna obok drugiej przez niewielki park miejski.
– Nic nie wiesz, jak to jest, kiedy ktoś umiera – przygnębiona odezwałam się, wspominając, po raz pierwszy od dłuższego czasu, wieczór, w którym zmarła moja Mama i ojca demolującego z rozpaczy mieszkanie.
– Chciałam jej pomóc, porozmawiać o zmartwieniach – powiedziała ostro Roswitha. – A ona potrzebowała małego bodźca do obrania właściwego kierunku.
– Ale ty ją okłamałaś – oskarżałam ją przerażona. – Wykorzystałaś to, że już wcześniej wiedziałaś ojej nieszczęściu.
– Bzdura – powiedziała surowym tonem. Popatrzyłyśmy na siebie.
– Nie zaprzątaj sobie tym swojej niedojrzałej głowy – odezwała się w końcu tonem, z którego mogłam przypuszczać, że nie chciała dłużej rozmawiać o tej sprawie. – Musisz się jeszcze sporo nauczyć, Hannah.
Zagryzłam wargi. – Ale więcej w każdym razie na służbę kaznodziejską nie pójdę – wymknęło mi się nagle.
Roswitha zaśmiała się, a jednocześnie rzuciła surowo oceniające mnie spojrzenie.
– Oczywiście, że pójdziesz – powiedziała spokojnie. Przez resztę drogi milczałyśmy.
Przez następne dni nie rozmawiałyśmy o tej smutnej kobiecie. Roswitha naturalnie odwiedziła ją ponownie, ale na szczęście nie musiałam jej towarzyszyć. Zamiast mnie poszła z nią siostra Brigitte.
W poniedziałek zobaczyłam chudą, bladą i smutną twarz Lei podczas zgromadzenia, siedziała zupełnie z tyłu, w ostatnim rzędzie, obok siostry Brigitte. Skuliłam się na krześle tak bardzo, jak było to tylko możliwe, żeby mnie nie zauważyła.
Kiedy brat Jochen wezwał zbór do modlitwy za jej zmarłą córeczkę, usłyszałam, że Lea cicho łka.
W ciągu kolejnych dni rozpoczęliśmy w szkole próby do naszego przedstawienia.
Śpiewałam za każdym razem Somewhere over the rainbow, a pani Winter akompaniowała mi na fortepianie. Amanda uśmiechała się szyderczo, lecz inni rzucali mi spojrzenia świadczące o ich uznaniu dla mojej interpretacji, co dodawało mi pewności siebie.
Próby odbywały się w auli, na zewnątrz wreszcie zaświeciło słońce, a ja stałam podekscytowana na scenie.
Pani Winter klaskała w dłonie.
– Tak więc, Dorotka przybyła teraz do krainy Oz i szuka wielkiego czarnoksiężnika, aby ten wskazał jej drogę powrotną do Kansas – wołała do mnie, kiwając głową. – Przejdźmy teraz do Stracha na wróble. – Paul, twoje wejście.
Paul skinął głową i jednym susem znalazł się na scenie. Drgnęłam, kiedy jego ręce chwyciły mnie za ramiona.
– Hopla! – odezwał się i uśmiechnął przepraszająco.
– Hej, jesteś cały ze słomy! – krzyknęła pani Winter, stojąca na miejscu, z którego przed chwilą wystartował Paul. – Bez takiego rozmachu, bardzo proszę. Poza tym stoisz wbity na środku pola pszenicy i nie możesz się ruszać.
Paul skinął głową i szczerząc zęby, poszurał nogami aż do lewej krawędzi sceny. Tam ustawił się z wyciągniętymi na boki rękami w pozycji stracha na wróble i puszczał do mnie oko.
– Teraz ty, Hannah – zawołała pani Winter. – No dalej, spotkacie się tutaj…
Przytaknęłam.
Paul znowu do mnie mrugnął. – „Dzień dobry” – krzyknął, nadając swemu głosowi ochrypłe brzmienie.
– „Umiesz mówić?” – zapytałam jako Dorotka, zdziwionym głosem, zatrzymując się przed nim.
– „Oczywiście, że umiem mówić – powiedział serdecznie. – Dzień dobry, dzień dobry, jak ci idzie?”
– „Całkiem nieźle, dziękuję pięknie – odpowiedziałam, nie potrzebując już dłużej trzymać w ręce zeszytu z tekstem. – A jak tobie?”
– „Niedobrze – skarżył się Paul, wykrzywiając usta. – To jest strasznie nudne, takie stanie dzień i noc…”
– „Nie możesz się ruszyć z miejsca” – zapytałam współczująco.
Paul zaprzeczył ruchem głowy.
– „Nie, gdyż jestem mocno przytwierdzony do tego kółka – burknął. – Gdybyś zdołała go wyciągnąć, byłbym ci wielce zobowiązany”.
– Teraz musisz go wyciągnąć z ziemi – zawołała pani Winter.
– Paul, pozwól po prostu sobą szarpać, w końcu jesteś tylko bezradnym, słomianym strachem na wróble.