– Musisz je rzucać możliwie mocno, tak by odbijały się od powierzchni wody – Mama wołała do ojca, uśmiechając się. – Widzisz? O, tak!
Cisz – cisz – cisz, dźwięczały.
– Rozumiem przecież – burczał pod nosem, nieustannie próbując.
Chlup – chlup – chlup, pluskały, wpadając do wody.
– Nigdy się tego nie nauczę – mruczał, zły na siebie.
– W końcu ci się uda – pocieszała go Mama, obejmując go za szyję.
Kiedy skończyłam pięć lat, a Ren znowu wylał, stanęłam razem z rodzicami nad rwącą rzeką i puściłam swoją pierwszą kaczkę.
Cisz – cisz – cisz, zrobił mój kamień.
Przypominam sobie, jak wielką radość im tym sprawiłam i jak ojciec całował mnie w przemarznięty czubek nosa.
– Rzeczywiście jesteś zuchem – powiedział dumny – ale to nic dziwnego, przecież masz najwspanialszą mamę na świecie!
Dobrze zapamiętałam to zdanie, mocno utrwalając je w swojej świadomości, gdyż parę dni później od tamtego popołudnia, spędzonego nad Renem, moje życie legło w gruzach. Zycie mojego ojca także.
Był deszczowy, jesienny dzień. Rodziców trapił jakiś problem finansowy, nie bardzo wiem dlaczego, w końcu nigdy nie mieliśmy wystarczająco dużo pieniędzy, ale pamiętnej jesieni nieustannie o tym rozmawiali, że brak, że za mało i że nie wystarczy na zapłacenie zaległych rachunków. I wtedy Mama zdecydowała się poprosić o pomoc swoich rodziców, z którymi od wielu lat była skłócona. Byli to ludzie bardzo surowi, uparci i posępni, widziałam ich zaledwie parę razy. Mama wybrała się do nich, a ja pomachałam jej na pożegnanie z okna naszego mieszkania na piątym piętrze. Odwzajemniła mi tym samym, posyłając uśmiech przysłaniany, od czasu do czasu, jej długimi rozpuszczonymi blond włosami, targanymi przez wiatr. Była zdenerwowana i zrobiło mi się jej żal, ponieważ wiedziałam, jak bardzo niechętnie prosi kogokolwiek o pomoc, a już na pewno swoich stetryczałych rodziców. Tego dnia tryskająca zdrowiem Mama wpadła pod koła autobusu w chwili, gdy przechodziła przez jezdnię w drodze na przystanek. Stało się to na linii numer 4, co usłyszałam później przypadkiem, a co na zawsze zapamiętałam. Do dzisiaj nie wsiadam do pojazdów na tej trasie. Nawet w innych miastach nie korzystam z autobusów o tym numerze. Nienawidzę wszystkich pojazdów oznaczonych czwórką.
Tragicznego wieczoru tato siedział przy kuchennym stole i powtarzał w kółko to samo zdanie: „Nie możesz umrzeć. Nie możesz umrzeć. Nie możesz umrzeć”. Jego głos brzmiał głucho i rozpaczliwie, mówił to w taki sposób, jakby Mama była z nami w kuchni. Zgłodniałam i chciałam dostać kolację.
– Mamy tutaj nie ma, a ja chciałabym coś zjeść – wyjaśniłam ściszonym głosem.
– „Nie możesz umrzeć” – odpowiedział mi błagalnym tonem, wpatrując się niby we mnie, a w istocie gdzieś w nieznaną przestrzeń. Zdałam sobie sprawę, że nie ma go tu, przy mnie, jest daleko stąd w Hamburgu, w klinice, do której śmigłowcem odtransportowano Mamę. Wówczas usiadłam w milczeniu obok niego przy stole i słuchałam smutna jego „nie możesz umrzeć”. Zasnęłam zupełnie niespodziewanie. Obudził mnie krzyk: „NIE MOŻESZ UMRZEĆ, SŁYSZYSZ”! Tato stał na środku kuchni ze słuchawką telefoniczną w ręku. Jego twarz wykrzywił grymas bólu, jęczał, chwiejąc się na nogach, i potrząsał aparatem.
– Tatusiu, ty płaczesz? – zawołałam wystraszona. Jednakże ojciec nie płakał, zastygł w bezruchu, przybierając kamienną maskę. Cała drżałam z potwornego zmęczenia, strachu i zimna. Chciałam, żeby mnie przytulił do siebie, pocieszył i sprawił, bym poczuła się bezpiecznie. Jednak on nie uczynił żadnego gestu, biegał tylko po mieszkaniu jak dzikie zwierzę i przewracał wszystko dookoła, robiąc totalny bałagan.
– Tato, nie! proszę, nie…! – krzyczałam i biegałam za nim, próbując go powstrzymać. Ale ojciec nie słuchał. Na samym końcu chwycił swój klarnet i saksofon Mamy i cisnął nimi przez kuchenne okno.
– Tatusiu! – wrzeszczałam przerażona, słysząc rumor instrumentów roztrzaskujących się na osiedlowym podwórku.
– Ona nie żyje, Hannah – powiedział zrezygnowany, wlepiwszy we mnie wzrok. Jego zrozpaczona twarz była biała jak ściana, a jednocześnie pod wpływem silnego wzburzenia pojawiły się na niej czerwone plamy.
– Nie rozumiem – powiedziałam i powoli poszłam do swojego pokoju.
To był tragiczny rok, z którego nie ma ani jednego zdjęcia, nic, zupełnie nic. Nie byłam nawet na jej pogrzebie, ojciec nie zabrał mnie ze sobą. Jednak rodzice Mamy stosunkowo często odwiedzali mnie w owym strasznym czasie. Trzymali mocno za rękę, ściskając moje małe palce. Płakali i przynosili mi całą masę prezentów. Poza tym chcieli przekonać ojca, by pozwolił mi z nimi zamieszkać. Jednak on się nie zgodził. Jego decyzja sprawiła mi ulgę, dziadkowie wywoływali we mnie strach swymi srogimi, bladymi, kamiennymi twarzami. Przecież wiedziałam o tych niekończących się kłótniach z Mamą podczas rozmów telefonicznych. Robili jej awantury z wielu powodów, że nie skończyła szkoły i pracowała w studenckiej knajpie, że ubierała się w wielobarwne stroje i latem chodziła boso, że nie chciała z nimi prowadzić ich małej pralni chemicznej na obrzeżach miasta, że paliła papierosy i nie wierzyła w Boga.
Zostaliśmy z ojcem sami i żyliśmy jedno obok drugiego cicho, bez słów, jak sparaliżowani i przestraszeni. Ojciec zmieniał się w moich oczach w blade, skradające się cichaczem monstrum. Wydawał się nie do końca obecny, bałam się jego bezszelestnych kroków, kiedy nagle, jak z nicości, wyłaniał się przede mną, by w milczeniu posadzić mnie w kuchni, do kolacji, przy niedbale nakrytym stole, albo w łazience dopilnować umycia zębów.
Wychodził do pracy i zaniedbywał prowadzenie domu. Po powrocie zaczytany przesiadywał w pokoju gościnnym, nie słuchając, kiedy do niego mówiłam.
Pewnego dnia poszłam do szkoły, innego dostałam miejsce w świetlicy, a jeszcze kolejnego stałam się szczerbata po wypadnięciu pierwszego mlecznego zęba. Mój ojciec tego nie zauważył. On tylko bez przerwy czytał. Albo jeszcze słuchał muzyki żałobnej i gapił się przez okno, ale nie przez to w pokoju gościnnym, wychodzące na głośną, tętniącą życiem ulicę, tylko przez to w kuchni, patrzył na podwórko, na które zrzucił swój klarnet i saksofon Mamy.
– Na co patrzysz? – pytałam go czasem.
– Nie wiem… – odpowiadał roztargniony.
– Tato, myślę, że pod moim łóżkiem mieszka jakiś potwór – powiedziałam mu któregoś dnia.
– Bzdura – stwierdził.
– Jestem tego całkiem pewna – upierałam się stanowczo.
– Bzdura Hannah – powtórzył. – Nie ma żadnych potworów.
– Ale on coś gryzie i mlaska przy tym okropnie – powiedziałam przerażona. – Słyszę go co noc.
– Nic tam nie ma – dodał, wciąż spoglądając na podwórko.
– Mógłbyś tam zajrzeć? Proszę – mówiłam, patrząc na jego plecy.
– Dobrze – odburknął i poszliśmy razem do mojego pokoju. Schylił się i przez chwilę badawczo się rozglądał.
– Tylko kurz – stwierdził – nic więcej. – Chcąc dodać mi odwagi, nieudolnie pogładził mnie po głowie, zupełnie zapomniawszy, jak to się robi, po czym wyszedł z mojego pokoju.
– Tylko kurz – powtórzyłam. – Tylko kurz, a w nim potwor, co gryzie i mlaska.
Od tamtego czasu zaglądanie pod łóżko weszło mi w nawyk. Wystraszona, robiłam to, ilekroć wracałam ze świetlicy, z podwórka, po kolacji, po umyciu zębów w łazience. Którejś nocy obudziłam się nagle i spostrzegłam, że leżę z głową wiszącą nad podłogą. Podniosłam się z trudem i zrobiło mi się bardzo przykro, że nawet we śnie oblatuje mnie silny strach przed potworem.